To jest tylko wersja do druku, aby zobaczyć pełną wersję tematu, kliknij TUTAJ
Forum wielotematyczne LUKEDIRT
Zdjęcia, pogoda i klimat, astronomia, sport, gry i wiele więcej! Serdecznie zapraszamy!

2023 rok - Sezon burzowy 2023 r.

PiotrNS - 18 Maj 2024, 22:16
Temat postu: Sezon burzowy 2023 r.
Na początku nowego sezonu burzowego, postanawiam wrócić do swojej starej, dobrej i sprawdzonej tradycji, jakąbyło opisywanie i recenzowanie przeszłych, doświadczonych sezonów, także w odniesieniu do całokształtu okoliczności, wśród jakich te atrakcje przeżywałem.
A ubiegłoroczny sezon był pod tym względem wyjątkowy. Ciekawa pogoda łączyła się z wieloma ważnymi przedsięwzięciami i wyzwaniami, jakie właśnie wtedy stawiał przede mną los.

Sezon 2023 zacząłem w Krakowie, gdzie spędziłem niemal cały styczeń, a od końcówki lutego do początku czerwca praktycznie cały czas z drobnymi przerwami, na Wielkanoc, majówkę i jeden "zwykły" weekend. Marzec ubiegłego roku, był jak dotąd jedynym w moim życiu miesiącem, który spędziłem w 100% poza domem. Wymagało tego wiele okoliczności, wśród których główną stanowiła perspektywa końca studiów. Aby móc zrealizować swój cel i obronić się już w czerwcu, musiałem zdać dwa duże egzaminy w najwcześniejszych możliwych terminach, a ponadto ukończyć pracę magisterską, którą tworzyłem od 30 stycznia. Ponadto brałem udział w dwóch dodatkowych kursach - jednym "większym", w którym uczestniczyłem w tygodniu oraz w "mniejszym", weekendowym. Nie narzekałem na nudę, ale co również istotne, nie musiałem zbytnio narzekać także na pogodę.

W I półroczu 2023 roku głównym źródłem moich pogodowych zmartwień był luty, a konkretnie - jego II połowa. Choć doświadczenie koszmaru 2024 roku zrewidowało moje zdanie na temat tamtej zimy, to po przeżyciu przepięknej II dekady grudnia, a następnie tonięciu w ciepłej zgniliźnie, mój apetyt na powrót zimy i ratowanie jej reputacji, był naprawdę duży. Oczywiście pomocne było doświadczenie końcówki stycznia, kiedy za pośrednictwem zdjęć przesyłanych mi przez Rodziców z Nowego Sącza, mogłem zobaczyć prawdziwie piękne zimowe krajobrazy, wytworzone w wyniku intensywnych opadów mokrego śniegu z 20 i 21 dnia miesiąca.



W tym czasie siebie musiałem natomiast zadowolić się widokiem oblepionych drzew, gdyż to co niżej, prędko zostało wysolone.





Aby poczuć trochę więcej zimy, musiałem udać się na Balice. Ale mi zimno wtedy było :!: https://www.lukedirt.com.pl/viewtopic.php?t=5629

Podobnie pocieszała świadomość występowania nadzwyczajnie silnych opadów śniegu w górach, i to nie tylko w Tatrach, lecz również w Beskidach. Wiele radości sprawiła przeżyta już w domu podczas ferii zimowych lutowa sanna, jednak chyba najwięcej emocji dostarczały mi przesłanki świadczące rzekomo o tym, że pęknięcie wiru polarnego i blokada mogą przynieść powrót zimy w prawdziwie wielkim stylu jeszcze w II połowie lutego... Już wtedy każdy wiedział o tym, że obok końcówki grudnia właśnie na tej części zimy zależy mi najbardziej, toteż łatwo sobie wyobrazić moje rozczarowanie, kiedy znowu nie wyszło. Przesłanki, że będzie zima, przesłanki o wirku - świrku... musiałem zastąpić to słowo jakimś pokręconym typu "szeszfanki", żeby tak często spotykane w moim fachu słowo nie kojarzyło mi się źle.
Jeszcze przez jakiś czas trzymałem kciuki za to, by udało się wycisnąć z tego chłodniejszego okresu ile się da. Kiedy wieczorem 5 marca pisałem sobie z Jacobem i Kmrozem na shoutboxie, omal nie przegapiłem tego, co działo się za oknem. A działo się na tyle dużo, że gdyby nie różnica grubości pokrywy, skojarzenia z magicznym grudniowym wieczorem nasunęłyby się same.



Przyszła jednak pora na to, aby na trwałe przejść na tryb wiosenny. A o to nie było mi trudno. Marzec tamtego roku był miesiącem przyjemnym, systematycznie ciepłym, a przy tym dość wilgotnym, umiejętnie łączącym wszystkie parametry, o które toczy się gra. Przyjemnie było poczuć na sobie krople deszczu przy 20 stopniach i podziwiać kwitnące forsycje tuż po równonocy wiosennej. A 24 marca tak właśnie było:



Ten dzień był naprawdę magiczny. Łączenie średniej niemal 15 stopni z opadami, pobudziło przyrodę do tego stopnia, że już wieczorem była zupełnie inna niż rano. Cieszyłem się z tego, ponieważ lubię przyrodę, zieleń i kwiaty, nawet dosyć wcześnie. Tylko w pewnych granicach. Tak jak lubię burze, ale niekoniecznie chętnie przyjmowałbym potężne nawałnice z gradobiciami każdego dnia. We wszystkim powinien być umiar.



To już kwitnący 26 marca. Piękny, wiosenny czas, który w połączeniu ze znaczną częściąkwietnia oddał to, co najbardziej cenię sobie w tej porze roku.



Być może nie miałem zbyt wiele czasu na cieszenie się wiosną, gdyż nowe zadania organizowały moje plany ze wszech stron. Po pewnym czasie odnalazłem w tym jednak pewnego rodzaju rytm i czułem się z tym całkiem dobrze, choć nieraz odczuwałem mniejszy lub większy stres. W tej sytuacji szczególnie muszę przy tym docenić właśnie to, że pogoda wcale mi go nie dokładała. Przez niemal cały czas panowała spokojna, dość umiarkowana pogoda, bez ekstremów termicznych (a jeśli już, to po równo ciepłych i zimnych), nie było suszy, wichur ani żadnych innych problemów, dzięki czemu aura w żadnej mierze nie utrudniała codziennego funkcjonowania. Mając to na uwadze, ciężko jest mi sobie wyobrazić taką pracę i wysiłek rok później, kiedy wiecznie czymś się przejmowałem albo odczuwałem realny, fizyczny dyskomfort. Wiosną 2023 tego nie było. Były za to piękne roślinki :) Nieraz wracając do swojego mieszkania po zajęciach, które kończyły się o 20:00, chodziłem jeszcze kilka ulic dalej, aby wypatrywać magnolii. To zdjęcie jest z 1 kwietnia, który określiłem wtedy najprzyjemniejszym Prima Aprilis od... i wtedy zabrakło mi słów, bo nawet nie domyślałem się od kiedy.





Jedynym poważniejszym wyłomem w tej wiośnie było silne ochłodzenie z tygodnia 2-8 kwietnia. Tak na dobrąsprawę jużono przesądziło o tym, że kwiecień szczególnie ciepły nie będzie. Tak wysokie anomalie ujemne i ich utrzymywanie się przez cały Wielki Tydzień sprawiły, że w dalszej części kwietnia myśleliśmy już raczej nie o pokonywaniu kolejnych progów powyżej normy, lecz w ogóle o jej nadrabianiu. A kulminacyjny dzień tego ochłodzenia został przedstawiony tutaj: https://www.lukedirt.com.pl/viewtopic.php?t=5745

Później wszystko poszło jednak w dobrym kierunku i zima, o jakiej w pewnym kwartale można było zapomnieć, ustąpiła miejsca pięknej wiośnie: https://www.lukedirt.com.pl/viewtopic.php?t=6418 Mając coraz więcej na głowie, cieszyłem się, że pogoda tak mi sprzyja. Było naprawdę w punkt - nic nie męczyło, nic nie martwiło, a wiele przynosiło radość.

Wśród tych dobrych rzeczy wyróżnić trzeba oczywiście przede wszystkim burze, bo to o nich generalnie piszemy. Pierwsze grzmoty usłyszałem już w Poniedziałek Wielkanocny 10 kwietnia 2023:



Wtedy zostałem jednak pominięty i faktyczna inauguracja sezonu miała miejsce w Krakowie w sobotę, 15 kwietnia. Tego dnia po dość długiej nauce, około godziny 17:00, niczego się nie spodziewając, wyszedłem na miasto zaczerpnąć powietrza, zrobić zakupy i spotkać się ze znajomym. Od początku urzekało mnie wiosenne słońce po wcześniejszych opadach deszczu. Dzięki temu, wszystkie kolory były jakby bardziej intensywne:





Zaledwie kilka minut po zrobieniu drugiego z tych zdjęć usłyszałem pierwszy grzmot. Uświadomiłem sobie, że ta ładna chmura niesie nie tylko deszcz, ale coś więcej. Ulokowała się nieznacznie na południe od Wieliczki, więc była już blisko, jednak ja nie zrezygnowałem ze swoich planów, lecz szedłem dalej. To centrum wielkiego miasta, w razie czego byłoby się gdzie schronić.
Cieszyłem się każdą chwilą do tego stopnia, że nawet zrobiłem krótkie nagranie, na którym zapisałem grzmot oraz wypowiedziałem się o trwającym kwietniu jako o kandydacie do tytułu mojego ulubionego kwietnia. Byłem bowiem bardzo zadowolony z obrotu spraw. Po wielu wiosnach z dominacją pogody albo pustynnej albo uparcie chłodnej i obfitującej w złośliwe opady, w końcu mogłem docenić coś, co łączyło w sobie elementy tak nieraz trudne do pogodzenia.



Burza jednak nie śpieszyła się. Umożliwiła mi spokojne załatwienie wszystkich spraw i powrót do mieszkania. Szedłem tam, zobaczywszy wcześniej dwie pierwsze w tym sezonie błyskawice, dość odległe wyładowania doziemne. Ale nie przejmowałem się, gdyż w razie potrzeby mogłem łatwo przyśpieszyć kroku lub schować się w niemal dowolnym miejscu. Wręcz przeciwnie, nawet podobała mi się perspektywa lekkiego zmoknięcia w ciepłym, wiosennym deszczu. Pogoda miała jednak inne plany i trzon komórki odrobinę mnie minął. Burzowy wieczór, który po przejściu tego zjawiska zaczął się rozpogadzać, i tak zapisał się jednak w mojej pamięci wręcz jako kwintesencja tego pięknego czasu. Nie było zdradliwie, gdyż następny dzień (tj. urodziny Jacoba) był ciepły, słoneczny i jeszcze bardziej wypełniony życiem w przyrodzie.

Później, choć pogoda wciąż sprzyjała, robiło się coraz trudniej. Tydzień 24-28 kwietnia był tygodniem, w którym już dosłownie każdą chwilę trzeba było spożytkować mądrze. Właśnie wtedy kończyłem ważny kurs, który wymagał ode mnie poświęcenia dość sporej ilości czasu zarówno na codzień, gdy musiałem uczestniczyć w zajęciach, jak i średnio raz w tygodniu, gdy musiałem zaliczyć egzamin z kolejnej partii, bloku tematycznego. Z drugiej strony coraz śmielej napierały zbliżające się majowe egzaminy i perspektywy związane z pracą magisterską. Uświadomiłem sobie jeden jedyny plus lutowego niepowodzenia pogodowego. Otóż, gdyby piękna zima utrzymała się dłużej, byłoby mi trudniej skupić się na swojej pracy. Tymczasem w ciągu lutowych ferii napisałem naprawdę dużo, ok. 2/3 całości. I niejednokrotnie w kwietniu, a zwłaszcza w maju, uświadamiałem sobie, że bez tego nie dałbym sobie rady.

Maj 2023 PiotraNS można bowiem opisać parafrazą tytułu piosenki Kory. Wyjątkowo trudny maj.
Trudny, ale zarazem niezwykle dobry, satysfakcjonujący i rozwijający. Miesiąc był dla mnie ważnym sprawdzianem, a także ciasną bramą, przez którą wiodła droga do wielu marzeń. Ten maj równieżbardzo mnie ukształtował, do tego stopnia, że wywarło to wpływ nawet na... upodobania pogodowe.
Skoro jesteśmy przy temacie, to niestety się nie spisał. Był to pierwszy w moim życiu maj pozbawiony choćby jednej, słabej, w dodatku mijającej burzy. To zjawisko dosłownie wyginęło. Mogłoby się wydawać, że nie ma o czym pisać, ale wspomnę o tym, jak w tle tej dość rzadko zmieniającej się wówczas pogody przebiegało moje życie. To bardzo ważny jego element.

Po spędzonej produktywnie i zajętej majówce, której jedynym ciekawszym z perspektywy tego posta akordem, była wizyta w pobliskim skansenie i narobienie zdjęć wegetacji 1 maja, do Krakowa wróciłem w piątek, 5 dnia miesiąca. W weekend, który przyniósł głębokie ochłodzenie, uczestniczyłem w weekendowym kursie, a po powrocie do mieszkania robiłem testy przygotowujące mnie do zbliżających się egzaminów, na razie koncentrując się na pierwszym w kolejce. Od razu po rozpoczęciu tego maratonu uświadomiłem sobie jednak,że jest coś, co ten bądź co bądź trudny czas bardzo mi uprzyjemni. Zakwitły kasztanowce :!:
Te piękne drzewa rosły długim szpalerem wzdłuż mojej ulicy, a najbliższe niemalże dotykało wykuszu kamienicy, w którym mieściło się moje okno. Drzewa dopiero zaczynały kwitnienie, a zatem mogłem cieszyć się tym, że jeszcze długo będę mógł rozkoszować się ich widokiem.



To, co PiotrNS lubi najbardziej :) Kwitnący kasztanowiec i Dreamliner wylatujący do Chicago:



Po słotnym i zimnym weekendzie, 9 maja pogoda się zmieniła. Na niebie pojawiło się słońce, które przez dłuższy czas ani myślało skryć się za jakimikolwiek chmurami.



Jaka pogoda była, każdy wie. Przez kilka nocy temperatury minimalne zbliżały się do poziomu przygruntowych przymrozków, w ciągu dnia oscylowały w granicach 18-20 stopni i zapanowała pustynia. Mnie w tym czasie przyszłym zmagać się już ze wszystkim naraz. Dzień dzieliłem na poranne rozwiązywanie testów, zajęcia, popołudniową naukę i wieczorno-nocną pracę nad magisterką. Do tego miałem jeszcze termin na ostatnie zaliczenie z większego kursu, tych wspomnianych studiów w studiach. Łatwo nie było, ale być może dlatego tak bardzo doceniłem to piękno, które mogłem podziwiać z okna. W porze zachodu słońca zawsze, dosłownie zawsze potrzebowałem stanąć przy oknie i patrzeć na oświetlone ciepłymi promieniami kasztanowce, skąpaną w blasku ulicę, zieleń, toczące się życie i wzbijające się w niebo obok pobliskiego wieżowca samoloty. Ten widok mnie ładował.



A potem najcudowniejszy widok, jaki w wiosenne wieczory zdarza się tylko trzy razy w ośmioletnim cyklu - ale tak pięknie tylko raz. Wenus. I tyle. Patrzyłem na zapadającą noc ze świadomością, że kiedy pójdę spać, będzie już bliżej nowego dnia. Nocami zajmowałem się pracą magisterską, która już na tym etapie "roztyła" się do ponad 100 stron, a chciałem i właściwie potrzebowałem dopisać jeszcze sporo, a do tego zająć się stronągraficzną, przypisami i bibliografią. Dla udokumentowania godzin, o których kładłem się spać, przed zaśnięciem... pisałem posty na forum, głównie żaląc się na to, jak jest zimno. Ale generalnie wtedy mi to nie przeszkadzało. To moja ulica o 2:48 10 maja. Już zaczynało świtać.



Z tymi nocami przesiedzianymi nad magisterką kojarzy mi się ta piosenka, która odtworzyła mi się przypadkowo. Tak pasowała do tych samotnych, pełnych skupienia i lekkiego stresu nocy, że na zawsze będzie mi się kojarzyć właśnie z majem 2023, tamtymi nadziejami, tamtym wysiłkiem, tamtymi marzeniami. Najlepiej słuchać jej właśnie w nocy, doskonale wchodzi do serduszka.



A o 6:00 rano (no nie sypiałem wtedy za długo) nie potrzebowałem nic więcej, jak tylko popatrzeć na to piękno z innej perspektywy. Wystarczało, aby wejść w nowy dzieńz energiąi nadzieją.



Tego dnia udało mi się umówić z profesorem na indywidualny termin jednego z dwóch czekających mnie w maju egzaminów. Powołałem się na uczelniany zwyczaj, zgodnie z którym student ostatniego roku, planujący obronę we wczesnym terminie, może zostać egzaminowany wcześniej niż pozostali, aby miał możliwość podejścia do egzaminu dyplomowego w dogodnym czasie. Gdyby to mi się nie udało, musiałbym czekać aż do 14 czerwca, jednak na szczęście misja zakończyła się powodzeniem i umówiłem się na za tydzień. Z jednej strony bardzo mnie to ucieszyło, z drugiej pozostał stres, bo to już blisko. Niemniej jednak byłem tego dnia w bardzo dobrym nastroju. Żaden kasztanowiec nie oparł się mojemu aparatowi.



Wieczorem przyjechałem na parę dni do domu, korzystając z tego, że w ten weekend nie miałem kursu. 11 maja wieczorem stanąłem przy słynnym oknie wychodzącym na NW i tradycyjnie uczciłem kolejną rocznicę swojej pasji. Zainteresowało mnie to, jak bardzo trwająca wiosna umie w atureckość: https://www.lukedirt.com.pl/viewtopic.php?t=5799

W końcu gdy wieczorem 15 maja wróciłem do Krakowa, wiele rzeczy miało się rozstrzygnąć. Chmury, które przysłoniły niebo, zdawały się jeszcze bardziej mobilizować mnie do tego, by nie wysiąść na ostatniej prostej, lecz dać z siebie wszystko. W deszczowy poranek 17 maja poszedłem na ostatni wykład z prawa gospodarczego i handlowego, po którym zostałem wzięty na solidne odpytanie. Poszło :D
W tym samym czasie, kiedy trwał mój egzamin, miała miejsce premiera hymnu kolejnej edycji Męskiego Grania:



Zaraz po egzaminie odsłuchałem jej po raz pierwszy i już wiedziałem, że właśnie to będzie moje pierwsze, najsilniejsze muzyczne skojarzenie i pamiątka tamtych wyjątkowych chwil kończenia studiów :D Podobnie jak dwa lata wcześniej, kiedy dokładnie w trakcie mojego ostatniego sesyjnego egzaminu opublikowano ten utwór, który brzmiał mi w głowie podczas wszystkich Lipusiowych burz :D



Po sukcesie z 17 maja nie miałem jednak czasu na świętowanie. Czekał na mnie bowiem drugi egzamin. A wyłożenie się na dosłownie ostatnim etapie byłoby bardzo bolesne. Na tym właśnie polegała zasadnicza trudność maja 2023. Udać musiało się wszystko. Inaczej - nici z planów.
18 maja po całodziennej nauce, przed północąposzedłem na Rynek, aby tam odliczyć ostatnie sekundy i powitać dzień moich 24 urodzin.



To były pierwsze i dotąd jedyne urodziny poza domem, bez rodziców. Przed południem brałem udział w pewnej rekrutacji, a później próbowałem się uczyć, ale coś cienko mi szło. Wiele wskazywało na to, że te urodziny będą smutne, samotne, pracowite i pełne niepewności. A słowo daję, pomimo że nie było żadnego większego świętowania i nie miałem przy sobie żadnych bliskich, były jednymi z najpiękniejszych :!: To, jak piękne życzenia i wyrazy sympatii otrzymałem od Was, mojej forumowej rodziny, zostanie ze mną na zawsze. Czułem, jakbyście ze mną byli. A jeszcze w dodatku później, kiedy szedłem na urodzinowy obiad i przy okazji spacer, dostałem od Mamy życzenia, które konkretnie rozwaliły mnie psychicznie. Jakoś nie usłyszałem telefonu, bo miałem jeszcze tę wspomnianą rekrutację i siedziałem w słuchawkach. Później przyszła mi taka wiadomość, że stałem wzruszony na rogu Małego Rynku i Szpitalnej, mocno siląc się na to, żeby się po prostu nie rozkleić. Jeszcze chwilę później napisała do mnie pewna wyjątkowa osoba. Ta, która swego czasu sprawiła, że moje serce biło inaczej niż zwykle. Dzień był szaro-bury, ale i tak przepiękny. Dziękuję, że byliście.



Okres od 20 maja, kiedy znowu zrobiło się słonecznie, to była już jazda bez trzymanki. Ostatnia prosta przed kolokwium i ostatnim egzaminem. Nawet nie mam wielu zdjęć, nastrój był zbyt bojowy ;)



Tradycyjnie pomagały mi kasztanowce i wieczorne widoki na Wenus, do której wówczas dołączył Księżyc.



Z tymi dniami kojarzy mi się ta piosenka Kordiana. Kiedy jej słuchałem, mimo dobrego samopoczucia trochę tęskniłem za Sądecczyzną, marzyłem aby wybrać się gdzieś na ulubione trasy rowerowe lub na Stawy.



Teraz jużdzień był do dnia podobny. Przede mnąstało ostateczne wyzwanie, chwile zapału, ale też zwątpienia 22 maja miałem ostatnie ćwiczenia. Rozwiązywaliśmy na nich przykładowy test. Wielokrotny wybór, czyli mój główny koszmar, który na domiar złego występował na niemal każdym egzaminie. Był strasznie trudny i napełnił mnie obawami. Psychicznie zacząłem przygotowywać się do tego, że niestety mogę ponieść porażkę, lecz zarazem motywowałem, aby na ostatniej prostej zrobić wszystko najlepiej jak umiem. A najbardziej chciałem już po prostu wszystko wiedzieć. Mieć to za sobą, to był mój cel. Aby się do niego zbliżyć, 26 maja, na trzy dni przed egzaminem, pojechałem na kolokwium, które wprawdzie nie było obowiązkowe, jednak jego pomyślne zdanie umożliwiły dopisanie jednego punktu do wyniku egzaminu. A ten potrafił być na wagę złota.
Kolokwium w Dzień Matki udało się dobrze, wręcz zaskakująco dobrze. Zwłaszcza test pozytywnie mnie zaskoczył. Po wyjściu z sali nawet rośliny kojarzyły mi się z fajerwerkami.



I w końcu nadszedł 29 maja. Wierzcie mi lub nie, ale nigdy poza dwoma-trzema dniami, kiedy wynikało to z bardziej prywatnych przyczyn, nie czułem takiego stresu. Tak jakby obawy ze wszystkich egzaminów, z całych studiów złączyły się w jedno. Na dodatek autobus, którym miałem jechać, był przepełniony. Musiałem czekać na następny. W konsekwencji każdy wypadek na najgorszej drodze krajowej w Polsce (DK75 Nowy Sącz - Brzesko) i każdy korek na wjeździe do Krakowa mógł kosztować mnie spóźnienie. Pojechałem w takim stresie, że zapomniałem o naładowaniu telefonu, miałem 19% baterii, pamiętam. Została mi tylko modlitwa. Szczęśliwie przyjechałem o czasie, przed egzaminem wstąpiłem jeszcze na chwilę do kościoła i stamtąd prosto na salę. Sam egzamin wydawał mi się dość przyzwoity, aczkolwiek po wyjściu z niego towarzyszyło mi uczucie niepewności. Postanowiłem, że nie będę sprawdzać wcześniej wyników, choć miały zostać nam podesłane już następnego dnia. I do czego to doprowadziło... Do tego, że przez dwie noce miałem najbardziej realistyczne, dopasowane do aktualnej sytuacji, sny w swoim życiu. Trzy razy w ciągu jednej nocy śniło mi się, że sprawdzam wynik, loguję się, wpisuję hasło, wchodzę tam gdzie trzeba... W jednym śnie oblałem, w drugim miałem 3,5, a w trzecim piątkę. W tym trzecim śnie szedłem nawet spacerowym krokiem ulicą Jamnicką i dzwoniłem do przyjaciółki się pochwalić. A potem budziłem się cały zlany potem. Wreszcie 31 maja nie wytrzymałem i sprawdziłem. Najpierw część testowa.

Katastrofa... trzy dni wytężonej nauki po kolokwium i napisałem ten test gorzej... Prawdopodobnie oblałem, żeby zdać, musiałbym napisać część kazusówbardzo wysoko. Jużpopadałem w rozpacz, chwytałem się za serce, ostatnią deską ratunku była ta druga część. Wchodzę w link. Sprawdzam wynik. Jeden punkt do "maksa". Udało się. Zdałem. Ukończę studia.

Tak kończył się 31 maja, ostatni dzieńtego miesiąca. Długo nie mogłem się po tym wyciszyć. Poszedłem na wieczorny spacer wiedząc, że wypełniłem wszystkie swoje plany i zadania na wyjątkowo trudny maj. Że czerwiec może być mój...
Chłonąłem nastrój chłodnego wieczora, przyrodę i Wenus.







Tak zakończył się maj 2023 roku. Miesiąc, który przeprowadził mnie szczęśliwie przez wiele burz, choć burz w nim nie było. Przyszły w czerwcu i już teraz zapraszam Was na kolejną część tego wątku, która będzie mu poświęcona. A będzie o czym napisać. Był to miesiąc bardzo ciekawy pogodowo, z pierwszymi porządniejszymi burzami. Ale tak poza tym, czerwiec 2023 to dla mnie najlepszy miesiąc w moim życiu. Miesiąc nad miesiące. Miesiąc, który nie ma konkurencji. I dlatego trzeba było przejść przez maj. Dla celu, dla spełnienia, dla szczęścia. Które to szczęście dała mi również pogoda. Czekajcie na tę ciekawszą część. Bo opowieść o sezonie burzowym dopiero zaczynamy :jupi:

FKP - 18 Maj 2024, 22:52

No nie, znowu ten badziewny rok :zygacz:
PiotrNS - 18 Maj 2024, 22:54

FKP, zapewniam Cię, że kolejne części będą ciekawsze, bo pod względem burzowym działo się naprawdę wiele. To potraktuj jako takie wprowadzenie w historię, która tę pogodę oplatała :)
Bartek617 - 23 Maj 2024, 01:08

W 2 poł. meteorologicznego lata miała w sumie miejsce całkiem ostra zadyma, ale do ich początku raczej sezon spokojnie, wręcz bardzo spokojnie przebiegał. ;-) Burze ogólnie rzecz biorąc nie były częste, ale pojawiło się parę pojedynczych takich dni, w których molestowały swoją obecnością całą dobę. ;-) :-(
kmroz - 4 Lipiec 2024, 11:16

To czekamy na dokończenie ;) :jupi: :paker:
PiotrNS - 3 Sierpień 2024, 17:31

Emocjonujący maj zakończył się spokojem i harmonią, wyciszeniem. Ostatnio ciągle skołatane serduszko mogło wreszcie trochę odpocząć. Chłodna noc oddzielająca dwie pory roku pozwalała na ukojenie aż do granicy przyzwoitości. Temperatura spadała szybko, a świecący jasno Księżyc niemo przyglądał się światu, któremu może trudno było uwierzyć w to, że rozpoczynające się lato znowu będzie tak ciepłe.
Ja na razie o tym nie myślałem. W porze roku, od której dzieliły mnie ostatnie minuty, upatrywałem szansy na to, by było latem innym. Lepszym, piękniejszym, takim które zasłuży sobie na szczególnie dobre wspomnienia żywe we mnie do końca moich dni. I tak też było, choć niczego jeszcze nie wiedziałem. Sezon burzowy prawie nie istniał. Po jego delikatnym rozpoczęciu podczas przyjemnej kwietniowej wiosenki, nie został jużślad. Maj 2023 jest pierwszym w historii majem pozbawionym choćby jednego grzmotu. Jeszcze jest. Ale już po chwili stanie się przeszłością.



Na forum zgromadzili się prawie wszyscy. Po cichu trochę obawiałem się tego, że wspólne witanie nowego miesiąca z takąnadzieją może przynieść pecha analogicznego do tego, który stał się naszym udziałem w grudniu 2020. Wtedy też witaliśmy miesiąc z takim namaszczeniem, nieomal guślarsko zaklinając zimę. Było jak wszyscy wiemy. Z tego powodu postanowiłem wyłączyć się z grona komitetu powitalnego lata 2023 - koniec końców jednak nie wytrzymałem i dokładnie o północy, przy aplauzie FKP wstawiłem na forum link do tej piosenki.



Tak rozpoczął się ten miesiąc. Najlepszy, najpiękniejszy, najszczęśliwszy miesiąc całego mojego dotychczasowego życia. Niemający sobie równych. Wyjątkowy. Czerwiec 2023.

Na forum trwało prawdziwe święto. Z racji, że dawno nie wstawiałem tam długich postów 8-) , od jakiegoś czasu takiego poruszenia nie było. Tym razem radość przeplatała się z pytaniami o przyszłość, pięknymi zdjęciami roślin w najciekawszym ogrodzie spośród tych, którymi forumowicze mogą się pochwalić, ale także emotkami wyrażającymi niesmak wywołany prognozami naprawdę zimnych nocy.
Pierwsza z nich trwała, jednak po niej nastał jeszcze ciepły dzień. Temperatura doszła do 26 stopni i było słonecznie. Ja wciąż spędzałem czas pracowicie. Po trudnych przedegzaminacyjnych przygotowaniach w końcówce maja, gonił mnie czas i musiałem ukończyć ostatnie poprawki w swojej pracy magisterskiej. Przypisy dopisywałem do wieczora i dopiero wtedy pozwoliłem sobie na trochę relaksu z piłką w ogrodzie, racząc się przy tym pysznymi czereśniami tej wcześniejszej odmiany, o idealnym wyważeniu słodkiego i kwaśnego smaku.



Następnego dnia przyszła jednak zmiana. W godzinach południowych niebo tymczasowo się zachmurzyło i powiało wiatrem. Wczoraj kolorowa przyroda jakby nieco wyblakła. Miał to być stan chwilowy, jednak przy powrocie Słońca warunki termiczne miały okazać się już kompletnie inne. Tego dnia majsterkowałem przy rowerze, szykując go na nowy sezon. Z racji, że nieco niepokoiła mnie kaseta, zawiozłem jednak swój jednoślad do serwisu. W drodze przystanąłem, aby sfotografować ostatnie, nadal kwitnące kasztanowce. Co bym wtedy powiedział na realia 2024 roku :?:





Już po krótkiej chwili z nieba zaczęły wycofywać się chmury, jednak mimo że to czerwiec - lampa nie świeciła tak jak zwykle.



W nastroju wyczekiwania na to, co miała przynieść nadchodząca noc, po 18:00 pojechałem na cztery dni do Krakowa. Weekend miał upłynąć na kursie przygotowawczym, w którym wówczas uczestniczyłem, a także paru spotkaniach, zaś w poniedziałek z samego rana zamierzałem wysłaćpromotorowi projekt gotowej pracy magisterskiej, czekać na jego uwagi i w razie potrzeby nanieść jeszcze poprawki przed wtorkowym, ostatnim seminarium. Wieczór dość nieoczekiwanie znowu był dosyć pochmurny, jednak od zachodu prześwitywał pas pogodnego nieba, w którym zawitało jeszcze żegnające się słoneczko.
Napływ powietrza arktycznego pokazał się z pełnąmocą nazajutrz rano. Z mieszkania na kurs odbywający się w ścisłym centrum wychodziłem po 9:00, jednak temperatura była wtedy już na tyle wysoka, że nie musiałem ubierać się jakoś wyjątkowo ciepło w odniesieniu do tego, jak chodziłem na co dzień. Koszula z długim rękawem była wystarczająca, szczególnie biorąc poprawkę na szybkie tempo mojego chodu. Ciągle na ostatnią chwilę :lol:



Dzień 3 czerwca stał się dla mnie ciekawostką z prawdziwego zdarzenia. Miało miejsce coś, czego do tej pory jeszcze nie doświadczyłem w takiej skali - przynajmniej na przestrzeni historii mojej pasji. Choć trwało już meteorologiczne lato, temperatury minimalne spadały do niezwykle niskich wartości, bijąc lokalnie historyczne rekordy. Na południu Polski sobotni poranek nie stanowił jeszcze kulminacji tego ochłodzenia, jednak atmosfera panująca tego dnia niezależnie od jego pory, była czymś zasługującym na odnotowanie. Spoglądając przez okno, widząc kwitnące kwiaty, zielone drzewa, idealnie błękitne niebo i światło padające pod kątem właściwym tylko latu, odnosiłem wrażenie absolutnie sprzeczne ze stanem rzeczywistym. Nie było gorąco. Takie złudzenia musiały prysnąć niczym bańka mydlana niezwłocznie po wyjściu ne zewnątrz. Próżno było odczuć jakiekolwiek ciepło. Wprawdzie w słońcu było czuć względny komfort, porównywalny do zwyczajowej temperatury pokojowej. Po przesunięciu się w cień, było jednak autentycznie zimno. Niedługo po 18:00 rozpoczął się spadek temperatury.



Gdybym był w domu, cieszyłbym się zapewne rewelacyjnym seeingiem sprzyjającym teleskopowym obserwacjom planet. W tych warunkach mogłem jednak przede wszystkim chłonąć samą atmosferę tego niezwykłego dnia. Było zimno, noc mogła przynieść temperaturę bliską zeru, a w prognozach nie było widać żadnego większego ocieplenia. Nie chciałem zapeszać, jednak dość wiele wskazywało na to, iż moje marzenia o termicznym przełamaniu czerwca przynajmniej w zamieszkiwanych przeze mnie stronach mogły byćmarzeniami uzasadnionymi. Z jednej strony nie cieszyła mnie taka nocna zimnica - z drugiej, poczucie że uczestniczę w czymśtak nietuzinkowym, wywoływało pewną ekscytację.



Zapadał wyjątkowo zimny wieczór. Jeszcze przed 23:00 temperatura zeszła do poziomu wartości jednocyfrowych, by dalej pikować w dół jeszcze mocniej, jeszcze bardziej. W Nowym Sączu o poranku odnotowano 3,9 stopnia - najmniej od 2006 roku. Krakowska rzeczywistość okazała się jednak mniej imponująca. Lekka mgła powstrzymała bezkompromisowość ochłodzenia i symboliczny słupek rtęci zatrzymał się na szóstej kresce. Tak oto dobiegał koniec strzał lodowatego powietrza. Niedziela była już dniem wyraźnie cieplejszym. Temperatura przekraczała 22 stopnie i tym razem przynajmniej w pełnym słońcu można było już czuć lato. Co innego w miejscach zacienionych - tam nadal dominowało uczucie chłodu. 4 czerwca był dniem dużego antyrządowego marszu (w którym nie brałem udziału) oraz bardziej sympatycznej Parady Smoków, na której końcówkę się załapałem.



Niebo tak krystaliczne, jakby za chwilę miała z niego pocieknąć jakaś czysta kosmiczna energia, pięknie kontrastowało z oświetlonymi letnim słońcem zabudowaniami oraz zielenią drzew.





Trochę pochodziliśmy po mieście, spędziliśmy niedzielę dość rozrywkowo. Po powrocie do mieszkania miało mnie jednak czekać jeszcze jedno zadanie, które w gruncie rzeczy sam na siebie nałożyłem. Chciałem jeszcze raz sformatować tekst. Przypomniałem sobie o kilku zaleceniach dotyczących technicznej strony pracy i po głębszym namyśle uznałem, że byłoby warto tak zrobić. Sęk w tym, że w trakcie tych operacji tekst zaczął mi się lekko rozjeżdżać. Uporządkowanie całości zajęło mi kilka godzin, ale już po wszystkim miałem możliwość przygotowania wiadomości mailowej z załącznikiem do promotora. W międzyczasie oderwałem się tylko, aby zobaczyć startujący nietypowo, nad centrum Krakowa (najczęściej dzieje się tak przy wyżowej pogodzie - w kwietniu 2019 i maju 2023 bardzo często tak wylatywały) rzadki, odstawiany jużdo lamusa turbośmigłowy samolot ATR-72 serbskich linii lotniczych w locie do Belgradu.



Wolny poniedziałek przyniósł rozwój ocieplenia, które zmieniało przy tym jednakże swoją formę. Dzień zaczynał się naprawdę chłodno, kolejnązimną nocą. Później temperatura po raz pierwszy od czterech dni zdołała dojść do 25 stopni. Mając na względzie, iż poprzednie wieczory i poranki nieco schłodziły moje oczekiwania, tamten dzień na betonie wydawał mi się wręcz cieplejszy niż w rzeczywistości. Korzystając z czasu, jaki pozostawał mi przynajmniej do chwili otrzymania hipotetycznych uwag od promotora, wybrałem się na spacer na Kazimierz. Mieszkając na Krowodrzy, miałem tę dzielnicę po drugiej stronie Starego Miasta i rzadko tam zaglądałem. Już wcześniej postanowiłem sobie, że gdy w końcu będę miał więcej czasu, uważnie schodzę tam każdą uliczkę, aby nie skompromitować się, gdyby przyszło kogoś oprowadzić. Czyniąc postanowieniu zadość, w ten ciepły poniedziałek urządziłem sobie dość długi spacer, podczas którego obserwowałem nie tylko architekturę, lecz także zwiększające się zachmurzenie zmieniające oblicze trwającego, dotąd lampowego miesiąca. Na zdjęciach widać jak niebo stopniowo nabierało coraz większego zachmurzenia.











Po powrocie do mieszkania miałem za oknem jużtylko chmury. Tak rozpoczynał się kolejny dłuższy etap pogody w czerwcu 2023 - etap, na podstawie którego często uzasadniam swoje twierdzenie o regionalnym przełamaniu tego miesiąca, jakie w 2023 roku się dokonało. W tym samym czasie, kiedy zachodnia, centralna i północna Polska stały u progu znacznego ocieplenia z gorącymi dniami podanymi w zestawie z wysokim usłonecznieniem, ja rozpoczynałem swój udział w pochmurnej i niekiedy dżdżystej pogodzie, która miała stanowczo ograniczyć temperatury maksymalne tamtego okresu. W Nowym Sączu od 6 do 14 czerwca włącznie (a zatem przez dziewięć dni), żaden dzieńnie uzyskał nawet połowy możliwego usłonecznienia, zaś siedem spośród dziewięciu nie wydobyło nawet jednej szóstej. Temperatury nie przekraczały 22 stopni, więc przynajmniej w ujęciu Tmax-ów zdecydowanie nie należały do letnich. Sprawę komplikowały ciepłe noce, stanowiące w pewnym sensie zapłatę, jednak nie udaremniały one ogólnie dość chłodnego odczuwania tej pogody. Czerwiec już na tym etapie stawał się pewnym przełamaniem w odniesieniu do czerwców poprzednich.
Wracając jednak do pogody dzień po dniu, we wtorek 6 czerwca czekało mnie ostatnie merytoryczne spotkanie z promotorem. Poszedłem na nie trochę wcześniej, na jego dyżur, by na spokojnie poznać jak najwięcej szczegółów tego, co miałem jeszcze wykonać. Polecone mi zadanie polegało na skróceniu ostatniego rozdziału (tego, dla którego zarywałem te lodowate nocki w I dekadzie maja) i późniejszym skorygowaniu przypisów i bibliografii. Zająłem się tym jużjednak w Nowym Sączu, do którego wróciłem we wtorek późnym wieczorem. Padał wtedy drobny, delikatny deszczyk. Nikt nie myślał wtedy jeszcze, że trwające lato okaże się w moim regionie latem tak niezwykle mokrym i każdy opad traktowany był jako okoliczność pilnie potrzebna - nawet takie pojedyncze kropelki na szybie.
Delikatnie mżawkowa noc była pierwszą w roku nocą, w której temperatura nie zeszła poniżej poziomu 15 stopni. Pod tym względem przełamania zatem nie było, gdyż w 2020 i 2022 roku stało się to w podobnym czasie, zaś w 2021 - znacznie później, już podczas upałów.
7 czerwca był ostatnim tak pracowitym dniem. Miałem jeszcze sporo do zrobienia. Wcześniej tego nie przewidywałem. Pod koniec maja byłem zajęty ostatnim egzaminem i poświęciłem pracy trochę za mało uwagi. W informacjach przekazanych przez promotora dwa tygodnie od poprzedniego seminarium pojawiło się trochę elementów zaskoczenia. Poza tym, trudno było wybrać, co skreślić, co wyrzucić z rozdziału, w którym tak się naprodukowałem i w którym wszystko wydawało mi się ważne. Choć to mało racjonalne, na ostatniej prostej tworzenia pracy powziąłem wręcz wątpliwości co do tego, czy dobrze wybrałem temat. Oczywiście było to myślenie bezsensowne, niemniej jednak kryzys twórczy tego dnia był faktem. W środę przed Bożym Ciałem wydarzyło się jednak coś, co stanowiło dla mnie swego rodzaju natchnienie.



Jak widzicie w widocznej dacie z godziną, tużpo 15:00 ze zgromadzonych wcześniej ciemniejszych od ogółu chmur, spadł tak oczekiwany, silny deszcz. Ciesząc się nim, otworzyłem okno i chłonąc aromat wilgotnego powietrza, nagrałem krótki filmik, w którym zawarłem kilka słów o euforii i tym, jak bardzo czekałem na ten opad. 24-letni ja nie zaznał bowiem jeszcze tak wyrazistego opadu - poprzedni miał miejsce 18 maja w złośliwej wersji. Tym razem deszcz wzmacniał antyzłośliwy charakter trwającego miesiąca, idealnie wpisując się w naturę pierwszego dnia rozpoczętego tak ciepłą, letniąnocą. Deszcz padał i padał, a temperatura trzymała się stałego poziomu około 20 stopni. Pogoda przywoływała skojarzenia z czerwcem 2020, a ja ciągle pisałem i wnosiłem ostatnie poprawki. Skończyłem dopiero o 2 w nocy. I był to ostatni taki wysiłek podczas moich studiów. Ostatnia nauka, ostatnie słowa w pracy magisterskiej. Tak bardzo chciałem już skończyć i iść spać - mimo, że poprzednie tygodnie i miesiące mocno zniekształciły mój zegar biologiczny. A jednak wiedziałem, że kiedy skończę, to będzie kolejny z tych małych końców odmierzających czas tego wielkiego końca - zwieńczenia pięcioletniego studenckiego etapu mojego życia. Dlatego jeszcze parę razy sprawdziłem, czy wszystko się zgadza, czy poprawiłem to, co miało zostać poprawione...

W swojej opowieści o sezonie burzowym 2020 roku Kmroz poświęcił uwagę wieczorowi 24 lipca, kiedy kończąc oglądać swój ulubiony serial, doświadczył niespodziewanej burzy oraz deszczu - a to wszystko w czasie, gdy znajdował się na ważnym życiowym zakręcie. I ja, tej czerwcowej nocy, kiedy kończyłem wnosić ostatnie poprawki i byłem jużniemal gotowy, aby wysłać wszystko profesorowi (niemal, bo o takiej porze nie wypadało), usłyszałem jak za oknem zerwała się prawdziwa ulewa. Było ok. 2-giej, jużw Święto Bożego Ciała. Właśnie w noc poprzedzającą to wielkie święto, ja stawiam kolejnąkropkę nad "i". Pogoda odpowiada mi głośnym, silnym opadem. Ulewa szumi niczym grzmoty, a ja po raz kolejny przekonuję się o tym, że meteorologiczna pasja stanowi przedłużenie mojej osoby. Tak jak 20 lipca 2018, kiedy w czasie, gdy dowiedziałem się o przyjęciu na studia, po wielu dniach deszczu i chmur, na niebo wyszło słońce, jak 29 czerwca 2021, kiedy burza mieszała się z rozpogodzeniem w czasie, gdy zdawałem egzamin wieńczący III rok studiów. Ciekawe, czy kiedyś doświadczę takiej sympatii ze strony pogody zimą ;)
Tymczasem po deszczowej nocy, świąteczny dzień rozpoczął się bardzo pochmurno. Kolejne opady wisiały w powietrzu. Spałem krótko, bo pojechałem już na poranną procesję eucharystycznąo godzinie 9. Temperatura wynosiła ok. 17 stopni, a podczas finału procesji na miejskim rynku zaczął padać deszcz - już kolejny raz. W poprzednich latach nad uczestnikami nabożeństwa rozkładały się parasole chroniące przed słońcem (nawet w 2021 - niby dzień chłodniejszy, ale zawsze się trochę piromani). Tym razem w tego typu warunkach Boże Ciało spędzano w niemal całej Polsce, jednak tu dzień przyniósł szczelne zachmurzenie, a temperatura nie doszła nawet do 20 stopni. Pomimo bardzo ciepłej nocy, dzień mógł zatem zostać zapamiętany jako nieletni i wpisywać się w ciąg wspomnień budujących obraz czerwca dość chłodnego, a na pewno przełamanego. 8 czerwca jedyny przebłysk pojawił się wieczorem, po tym jak trochę odespałem sobie pracowitą noc. Tak wyglądał dosłownie najbardziej słoneczny moment tego dnia :lol: Potem zawitała mgła.



Pewne - przynajmniej optyczne - przełamywanie się czerwca cieszyło, jednak niepokój wywoływały okoliczności związane konkretnie z tematem tego wątku. Sezon burzowy nadal (prawie nie istniał). Piątek 9 czerwca miał okazać się dniem, w którym czerwcowe burze mogły zadebiutować, toteż od samego początku, gdy tylko ujrzałem za oknem wypiętrzające się cumulusy, niemalże nabrałem przekonania o tym, że wkrótce odniosę sukces. Przy okazji na poniższym zdjęciu widać najbardziej słoneczny moment dnia.



Wcześniej dostałem SMS-a o możliwości odebrania roweru z serwisu. Udawałem się tam pośpiesznie, z myślą o tym, że jużwkrótce mogę usłyszeć pierwsze grzmoty. Wychodząc, spojrzałem jeszcze na wspaniale kwitnące irysy, prawdziwą ozdobę tej części mojej posesji. Na Górnym Śląsku trwało już prawdziwe burzowe święto.





Jak pokazywały detektory, burze ulokowały się na północ od Nowego Sącza, gdzie pogrupowane na szereg komórek rozciągały się aż do konurbacji górnośląsko-zagłębiowskiej. Tam miała miejsce kulminacja tych pięknych zjawisk. Od Jorgusia otrzymałem potwierdzenie - pięknie pada, a w kłębiących się chmurach cośnieustannie się kotłowało. Piękna burza trafiła doskonale w jego lokalizację. Wyczekując ze zniecierpliwieniem analogicznej sytuacji u siebie (z wyjątkiem przepalonego routera), dostając się pośpiesznie do domu już na dwóch kółkach, z pewnym zdezorientowaniem przyjąłem jednak rozpoczynający się około 12:30 opad lekkiego deszczu. Nie tego się spodziewałem się po tym dniu.

A jednak - wszystkie burze zmierzające w moim kierunku wygasły. Te ulokowane gdzie indziej - pozostały na bezkolizyjnym kursie. Nie było nawet mierzalnego opadu - ten krótkotrwały, który zaalarmował mnie przed utratąburzy, nie trafił na stację, a zresztąi tam pewnie zostałby opisany jako śladowy, czyli jakby nie istniał. Była to pierwsza łyżka dziegciu w tym jakże ciekawym miesiącu, który w kolejnych dniach stracił nieco swojego kolorytu i to dosłownie - zapanowała pogoda pochmurna i skąpa w opady. W tym czasie nadrabiałem swoje książkowe zaległości i korzystając z kilku dni w domu, pozwoliłem sobie na nieco słodkiego lenistwa, jeszcze parę dni wcześniej nie do pomyślenia.

Wraz z Kmrozem wspominałem również królewską II dekadę grudnia 2022, w pół roku po jej wystąpieniu. Choć pozwoliłem sobie na delikatne złośliwości pod adresem tego okresu w pogodzie - "a może lepiej byłoby nie ujrzeć nigdy Cię?" - posty przypadły chyba legiowawiczaninowi do gustu. W temacie pogody bieżącej narzucały mi się natomiast porównania do poprzednich dwóch czerwców. Wtedy ciekawostkązasługującą na uwiecznienie były chmury - tym razem zaś rzadkie pogodne niebo, jak o poranku 12 czerwca. Był to najbardziej słoneczny dzień między 5 a 15 czerwca, a i tak lampa nie zawitała na niebie dłużej niżprzez 6 godzin.



Najciekawsze było w nim jednak to, że choć w ciągu dnia zachmurzenie walczyło z promieniami słońca, temperatura niezmiennie była bardzo niska. Po raz kolejny w tym miesiącu, wyglądając na zewnątrz można było odnieść wrażenie, że jest ciepło, jednak po wyjściu z domu rzeczywistość okazywała się diametralnie inna. Przypominało mi to trochę typową nadmorską pogodę o tej porze roku, taki Bałtyk pod koniec czerwca 2017 ochłodzony o dwa stopnie. Trudno było nie poczuć pewnej ekscytacji. Zbliżała się połowa czerwca, zaś w 2023 roku jeszcze nie było gorąco. Gdyby jeszcze nie te 25 stopni 23 maja, sięgałbym po wynik rodem z 1978 czy 1989 roku. To były jednak tylko statystyki. Prawdziwa magia zaczęła się bowiem wieczorem, kiedy po całodziennych mijankach ze słońcem, chmury zaczęły ustępować.





Nad zachodnim widnokręgiem zaświeciła Wenus. Planeta najbliższa Ziemi znajdowała się w 2023 roku w takim samym położeniu, jak w roku 2015. Osiem lat wcześniej tego dnia przebywałem w Norwegii, gdzie również było zimno i równieżkażdy wieczór upływał pod znakiem tego jasnego białego światła na niebie. W tych dniach zawsze wspominam tę wspaniałą podróż i myślę o niej z pewną nostalgią. Tym razem jednak wspomnienia stały się bardziej żywe i wyraziste. Pogoda postanowiła bowiem dostarczyć mi do pakietu własnych doświadczeń pogodę taką jak wtedy. Temperatura spadała bardzo szybko. Zaczynała się iście skandynawska noc. Kiedy o 23:00 wyszedłem na północno-wschodni balkon, notowano jużponiżej 10 stopni. Spojrzałem w gwiazdy, które były wówczas rewelacyjnie widoczne. Choć mieszkam na obrzeżach miasta, a jakość mojego nieba niestety się pogarsza, wówczas byłem w stanie nawet bez adaptacji wzroku prędko zauważyć delikatną wstęgę Drogi Mlecznej, rozlewającej się pośród konstelacji Trójkąta Letniego. Wyglądało to przedziwnie. U progu przesilenia letniego widziałem niebo naprawdę ciemne i kryjące w sobie mnóstwo gwieździstych klejnotów, zaś temperatura jakby chciała pokazać mi coś na przekór - że to letnie niebo wcale nie jest tak letnie, jak komukolwiek mogłoby się wydawać. Prognozy pokazywały jużstopniowe ocieplenie za ok. tydzień. Ale właśnie - za tydzień. Do tego czasu temperatury miały być niskie. Miałem za sobąekstremalny chłód na początku miesiąca. Mnóstwo lochu. Trwała tak niezwykle zimna noc - coś bardzo nieoczywistego na tydzień przed przesileniem. Wnioski nasuwały mi się same. Czerwiec się przełamuje. Ewidentnie się przełamuje.

13 czerwca temperatura zeszła do 6 stopni, zaś o poranku niebo zakryły chmury. Prócz pogodowych przełamań czekało mnie jeszcze jedno - otóż po raz pierwszy od dłuższego czasu przyszło mi udać się do Krakowa w celach niemal zupełnie rozrywkowych. Wyruszyłem około 11:00, pakując wcześniej ze sobąkilka książek służących mi do pisania magisterki, które miałem oddać do biblioteki. Stojąc na przystanku, po raz kolejny czułem się... nierealnie. Temperatura wynosiła 12 stopni. W czerwcu. Miałem na sobie koszulę z długim rękawem i wiosennąkurtkę typu "szwedka". Dookoła pochmurno i zimno. Nikt specjalnie nie spacerował, a ci chodzący na zewnątrz, nie byli ubrani do kalendarza. Ochłodzenie poszło za daleko, aby można było tak się ubrać. Po podróży do Krakowa czekało mnie niezwykle miłe spotkanie i wydarzenie. Był to bowiem ostatni dzień zajęć. I ostatnie seminarium. Z tej okazji nasz promotor zaprosił nas na pożegnalny obiad. Byli wszyscy uczestnicy naszej grupy - także ci, którzy uczestniczyli w zajęciach zdalnie. Nie wiedzieli co tracili - np. 13 grudnia podczas seminarium trudno było nie zerkać za okno. Generalnie zajęcia były bardzo ciekawe, a profesor bardzo pomógł nam wszystkim w tworzeniu pracy. Spotykając się tego chłodnego czerwcowego dnia, każdy mógł mieć zatem poczucie dobrze wykonanego zadania. Siedzieliśmy długo i miło rozmawialiśmy. Utwierdzałem się w przekonaniu, że jedna z najlepszych rzeczy, jakie przytrafiły mi się po powrocie na uczelnię po zdalnych w październiku 2022, stało się poznanie tak wielu ludzi "w moim typie" i nawiązanie tylu dobrych relacji, co nigdy wcześniej. Tak oto niezwykle miłe wydarzenia związane z czerwcem 2023 spotkały mnie właśnie w jego najzimniejszym dniu. Choć pod wieczór na niebo wyszło słońce, nie było cieplej niż16 stopni.



Średnia na poziomie 11 kresek uplasowała ten dzień w czołówce najzimniejszych 13 czerwca w historii pomiarów, a ja czułem z tego satysfakcję. Także następnego dnia, kiedy udałem się do Biblioteki Jagiellońskiej zwrócić książki, a także do dziekanatu z prośbą o otwarcie dla mnie Archiwum Prac Dyplomowych, gdzie miałem wgrać swojągotową już pracę (konieczne do tego było bowiem rozliczenie się z biblioteką), zachmurzeniu towarzyszył lekki deszczyk, wpisujący się w nieco wyższą lecz wciąż bardzo niską temperaturę. Kiedy tworzyłem streszczenie pracy magisterskiej i wgrywałem gotowy plik do systemu APD, przez pamięć przeszły mi jeszcze obrazy sprzed czterech lat, kiedy dosłownie gotowałem się w potwornym upale, z niczym sobie nie radziłem i wszystko mnie przytłaczało. Tym razem właśnie ta chłodna i wilgotna pogoda jakby zmywała ze mnie wszelkie złe wspomnienia. Wchodziłem w nowy okres życia, szczęśliwy z tego, że owo wejście może rozgrywać się na tle tak innego od poprzednich czerwca, w tak interesująco atureckim I półroczu 2023 roku. Od tego dnia do zakończenia studiów pozostawały mi jużtylko dwa etapy - uzyskanie recenzji i zaliczenie seminarium, umożliwiające rozliczenie roku. To - w porównaniu do poprzednich wymogów - były jużjednak tylko formalności.

Co do pogodowej strony 14 czerwca, najlepiej pamiętam z niego to, co miało miejsce... pół roku wcześniej. W dobie najdłuższych dni w roku trudno było mi nie wrócić do najpiękniejszych pogodowych wrażeń, jakie były mi darowane na przestrzeni wielu miesięcy, a nawet lat. Idąc krakowskimi ulicami przy nieśmiało prześwitującym słońcu, poruszając się suchą nogą po suchych chodnikach, uczestnicząc w niczym niezakłóconym ruchu, wspominałem najpiękniejszy 14 grudnia, kiedy miasto musiało poddać się białej magii. Marząc o tym, aby kolejna zima była inna i miała w sobie więcej takiego piękna przełamując się :cry: , już po powrocie do Nowego Sącza, wieczorem dodałem na forum tę pół-rocznicową opowieść (zachęcam do przypomnienia, bowiem styl mojego pisania dobrze odzwierciedlał stan moich myśli w opisywanym tutaj czerwcu): https://www.lukedirt.com....r=asc&start=110

Marzenia, które chciałem spełnić pół roku później podczas następnej zimy (oby przełamanej...) stały na razie w kolejce za marzeniami o dalszym przełamywaniu się czerwca. Ten z kolei po dziewięciu dniach dominacji lochu, 15 czerwca przypomniał jak długie są czerwcowe dni, o której godzinie i w którym miejscu zachodzi słońce, wreszcie jak w pełnej krasie wygląda przyroda u progu lata. Minione dni tak zmodyfikowały mój próg odczuwania ciepła, że dzień kończący pierwszą połowę miesiąca odebrałem jako naprawdę cieplutki, letni. Tymczasem zanotowano w nim maksymalnie zaledwie 22 stopnie. Kwiecień bez takiej temperatury jest anomalią - nawet w kwietniu 1997 taka wartość została u mnie odnotowana. Pod wpływem szeregu zimnych dni, a także słońca, które wróciło na niebo, poczułem jednak lato. 15 czerwca, już na drugi dzień po wstawieniu pracy magisterskiej do systemu APD, otrzymałem recenzję moich 133 stron. Recenzję pozytywną, toteż wprowadzającą mnie w bardzo dobry nastrój. Wkraczałem w decydującą fazę czerwca 2023. Nastał czas odcinania kuponów od wykonanej pracy, zatem aby wejść w niego w jak najlepszej formie, w pogodny wieczór 15 czerwca zainaugurowałem sezon rowerowy. Początkiem była tradycyjna, nie za długa, ale nieco wymagająca terenowo wycieczka na Mystków i z powrotem.















Po kończącej się pierwszej połowie, czerwiec 2023 miał średniątemperaturę równą 15,5 stopnia. Bardzo ciepły, ale maj. Do pobicia rekordu z 2019 konieczna byłaby II połowa o średniej 26,9 stopnia. Damy radę :?: Średnia temperatura maksymalna wynosiła 21 stopni (mniej niż w kwietniu 2018), a absolutnie najwyższa - 25,9. Niezwykła aturcja. A do ocieplenia nadal pozostawało trochę czasu. W tym miejscu chciałbym podkreślić, że pomimo swojego życzenia dotyczącego przełamania czerwca, ani przez pół dnia nie martwiłem się tymi prognozami. Od początku miały one bowiem w sobie coś, czego tak często brakuje mi, gdy zapowiadany jest bord - jeszcze przed początkiem akcji wyraźnie widoczny był koniec. Przejściowy gorący okres traktowałem jako urozmaicenie. Ale i na nie musiałem jeszcze poczekać. Ponownie dość pochmurny 16 czerwca spędziłem na wyjeździe i to szczególnie dla mnie miłym.
...

PiotrNS - 3 Sierpień 2024, 17:32

...

Otwarcie kulminacyjnego okresu czerwca 2023 nastąpiło poprzez uroczystość zakończenia programu Szkoły Prawa Amerykańskiego, w której uczestniczyłem w minionym roku akademickim. Po raz drugi w historii swoich studiów miałem przyjemność znaleźć się w auli głównej mojej uczelni. Tam spotkałem niemal wszystkich dobrych znajomych i przyjaciół, z którymi w ramach tego projektu stworzyliśmy bardzo zgraną ekipę. Utwierdzając się w przekonaniu o tym, jak wiele zawdzięczam otaczającym mnie ludziom i mijającym miesiącom, odebrałem swój dyplom, a następnie, po dość szybkim ale udanym obiedzie z pewną dawką procentów w gronie innych uczestników graduacji, uczestniczyłem w dalszej części. Pogoda bardzo sprzyjała. Przy 22 stopniach i bardzo ograniczonym słońcu, w marynarce nie było nazbyt gorąco. Mając w pamięci wiele gorących czerwców, wyobrażałem sobie, że ten dzień upłynie pod znakiem zupełnie innej pogody. Przełamanie następowało zatem również w mojej głowie. Nie mam niestety wielu zdjęć wykonanych na zewnątrz, lecz głównie ze środka, więc nie do końca wpisują się w konwencję posta. Kilka, dla upamietnienia tego pięknego dnia, zrobiłem w drodze powrotnej z pożegnalnego bankietu w pomieszczeniach reprezentacyjnych Pałacu Larischa, gdzie zgromadzili się także uczestnicy poprzednich edycji, wielu profesorów oraz studenci z USA, którzy przyjechali do Polski na studia LLM. Moja kieszeń nie jest na razie na tyle pełna, toteż ten etap edukacji pozostawiam innym.



To widok z balkonu na ulicę, przy której podczas pielgrzymek papieskich gromadziły się tłumy czekające na spotkanie z Ojcem Świętym. Na rzeczonym balkonie ewidentnie nie był zachowany dystans społeczny. Ale potwierdziło się to, że właśnie tam (albo w kuchni) imprezy wychodząnajlepiej.



A to już umiarkowanie sielski Kraków podczas powrotnej drogi do mieszkania. Cieszę się, że nie doceniłem tego dnia dopiero po fakcie. Jużwtedy miałem poczucie doskonale spędzonych godzin, fantastycznej atmosfery, tego że warto było się starać, aby tego doświadczyć. Jeden rodzaj pozytywnych wrażeń łączył się wówczas z drugim. W rozpoczynający się weekend uczestniczyłem w kolejnych spotkaniach kursowych z inną paczką. Jakoś właśnie w czerwcu najpełniej udało nam się zintegrować. Wcześniej pewnie każdy był na tyle zajęty, że przełamanie lodów było trudniejsze, ale teraz już się udawało. Kolejnym dobrym chwilom towarzyszyła ciągle oszczędna w większe ciepło pogoda. Temperatura przekraczała 20 stopni bardzo lekko.



Wieczór i noc były natomiast chłodne. Przed 22:00 wybrałem się na spacer, aby skorzystać z najdłuższych dni w roku i przyjrzeć się temu, jak późno w tym czasie robi się ciemno. Pisaliśmy nawet wtedy o tym na forum.







18 czerwca był następnym dniem kursu, a po południu - dniem powrotu do Nowego Sącza. Idąc do mieszkania, pozachwycałem się nieco intensywnością zieleni, mimo że znowu padało rzadko i mało. Czerwiec był jednak łagodny - nie wysuszał, nie wystawiał przyrody na działanie wysokich temperatur. Ten dzień był ostatnim takim na tym etapie miesiąca, toteż należało zapamiętać go szczególnie dobrze.



Gdy dotarłem jużdo mojego rodzinnego miasta, jego ulice były mokre po tym, jak na chwilę przed moim przyjazdem, w mieście trochę popadało. Z kolei na niebie znajdowało się trochę więcej chmur. Na południu były one na tyle ciemne, że zdawały się wręcz sugerować burzę - na takie zjawiska przyszło jednak jeszcze trochę poczekać, a chmury prędko się rozmyły.





Wieczorem niebo było już bezchmurne, jakby gotowe na mające się rozpocząć ocieplenie. Temperatura na koniec niedzieli była jednak jeszcze na tyle niska, że wyjście do ogrodu w samym podkoszulku, celem podziwiania rozwiniętej przyrody, nie dawało pełnego komfortu. Lepiej było zatem skupić się na bodźcach wzrokowych.







Tego dnia podjąłem decyzję o tym, że pojutrze, w ramach dodatkowego uatrakcyjnienia tego wyjątkowego okresu mojego życia, wyruszę na dalekąi trudną wycieczkę rowerową. W związku z tym, 19 czerwca odwiedził mnie mój stary, dobry znajomy - Reisefieber... No niestety. Choć uwielbiam dalekie rowerowe wyprawy, to niemal zawsze w ich przededniu bardzo się stresuję. Czasami muszę wykrzesać z siebie naprawdę spory hart ducha, aby nie zrezygnować. Wtedy też martwiłem się o to, czy dam radę. Byłem bowiem słabo przygotowany fizycznie. Bałem się, że pogoda może dodatkowo mnie zmęczyć, wreszcie o to, czy na szlaku nie spotka mnie pęknięta opona czy niedźwiedź. Parę razy zadałem sobie pytanie - czy ty naprawdę tego chcesz :?: Wiedziałem jednak,że w tym czasie odmowa mogłaby kosztować mnie szczególnie wiele. Trwał wyjątkowy czas. Kończyłem studia, w moim życiu następowała tak dużą, wyraźna zmiana. Wiedziałem, że to prawdopodobnie już nigdy się nie powtórzy. Odcinam kupony od wielu wykonanych zadań. Dałem radę egzaminom, zaliczeniom, więc dlaczego mam nie dać rady "głupim" 29 stopniom i dwóm górskim szlakom :?: Dałem radę 133 stronom pracy magisterskiej, więc po co przejmować się nawet mniej niż133 kilometrami :?: Moja decyzja stała się zatem nieodwołalna.

Stres towarzyszył mi jednak przez cały 19 czerwca, kiedy dodatkowo nieco denerwował mnie alarmistyczny ton usłyszany parokrotnie w różnych mediach. Szczególnie "popisało się" radio RMF, w którym dziennikarze co pół godziny rozpływali się nad nadciągającą falą upałów, nad tym jak już jest wielce gorąco, nad kurtynami wodnymi... Zapowiadanych było zaledwie kilka dni. Może cztery, przerywane burzami. Tyle fal upałów wydarzyło się w poprzednich latach, a jednak po raz kolejny w przestrzeni publicznej pojawiła się taka egzaltacja. Nie rozumiałem tego. Sam nie zaliczam jeszcze 19 czerwca do bordowego okresu. Nocą temperatura spadła do 10 stopni, a w ciągu dnia zanotowano zawrotne 26 - brak czegoś takiego w maju jest sporą anomalią. No rzeczywiście gorąc jak nie wiadomo co... Klasyczna cumulusowa aura.



Tak czy inaczej, ocieplenie stawało się faktem i nie mogłem tego wypierać. Nadszedł czas podsumowania chłodnej części czerwca, jednak myśląc o niej w czasie przeszłym, nie czułem żalu, lecz dużą satysfakcję. Wiele świadczyło bowiem o tym, że w jakimś wymiarze już dokonało się przełamanie. Otóż - do dnia 19 czerwca, absolutnie najwyższa temperatura maksymalna 2023 roku w Nowym Sączu wynosiła 26 stopni. Na tym samym etapie w epoce post-PRL-owskiej chłodniej pod tym względem (i to zaledwie o 0,2 stopnia) było tylko w 2004 roku. Nawet w 1991 16 i 17 czerwca potrafiło dołożyć do pieca. Najwyższa temperatura średnia dobowa wynosiła 18,9 stopnia. Pod tym względem nawet 2004 został wyprzedzony. Aby znaleźć rok, w którym według stanu na dzień 19 czerwca najcieplejsza doba jest tak samo licha, trzeba się cofnąć do roku 2001. A do znalezienia jeszcze bardziej oszczędnego w całodobowe ciepło roku na tym etapie - do 1990. Czyli do czasu, kiedy za mojąforumową złośliwość trafiłbym jeszcze na komisariat MO. Wcześniej 1989, jeszcze wcześniej 1976...

Może to statystyki wyrwane z kontekstu, ale w dobie Globcia taki stan naprawdę robił na mnie wrażenie. Analizując je, trochę zapominałem o swoim stresie, ale nazajutrz przyszło mi stanąć z jego obiektem twarzą w twarz. Ten dzień został przeze mnie opisany tak szczegółowo, że trudno mi cokolwiek dodać. Dlatego właśnie w tym miejscu go pomijam, ale z jednym zastrzeżeniem. 20 czerwca i ta rowerowa podróż, to jedno z moich najciekawszych doświadczeń z tego miesiąca (a konkurencja była spora), coś co dodało kulminacyjnemu okresowi tego wspaniałego miesiąca jeszcze więcej smaku i kolorytu, moje kolejne przełamanie własnych słabości. Dlatego zachęcam Was, by jeszcze wrócić ze mną na beskidzkie, trochę polskie, a trochę słowackie szlaki: https://www.lukedirt.com.pl/viewtopic.php?t=6133

21 czerwca był dniem satysfakcji, ale także wrażeń nieco bardziej drażliwych. Pod dwoma względami. Pierwszym było to, że po zjeździe kamienistym szlakiem z Jaworzyny Krynickiej do Muszyny, przez kilka dni po wycieczce nieco pobolewała mnie część ciała, w której plecy tracą swoją szlachetną nazwę. Drugim z kolei - zapowiadana pogoda. Mniejsza z tym, że gorąco. To i tak niedługo miało się skończyć, nie było wcale szczególnie ekstremalne, zostało przeze mnie potraktowane jako urozmaicenie. Ważniejsza była inna rzecz. Mając przekonanie o tym, że czerwiec się przełamuje, o czym świadczy również to, iż po zakończeniu tego kilkudniowego ocieplenia, do końca czerwca nie widać żadnego gorąca, wiedziałem że największym zagrożeniem jest właśnie ten dzień. Jeśli uda się uniknąć przekroczenia 30 stopni, to już go nie będzie. Była szansa na pierwszy od 2011 roku czerwiec bez upału. Szansa, jaka może się jużnie powtórzyć.
Nie przedłużając, niestety ostateczny pomiar temperatury zabolał. Rano temperatura rosła naprawdę szybko, ale niebo było pogodne tylko z jednej strony.



Już około 14:00 niebo zostało całkowicie zakryte, a niedługo potem odezwały się pierwsze grzmoty. To był koniec wzrostu temperatury, która w szczytowych pomiarach godzinowych, o 13:00 i 14:00 wyniosła 29,4 stopnia. Co mogło pójśćnie tak :?:





Sama burza ledwo mnie dosięgła. Trochę popadało, ale grzmotów i błysków było niewiele - w zasadzie trudno jest tę burzę jakkolwiek zaliczyć, choć było się jej tak spragnionym. Nie zmieniło to jednak faktu, że w środku dnia wyraźnie się ochłodziło i wiele godzin absolutnie gorących nie było.

Werdykt z godziny 20:30 był bardzo trudny do przyjęcia i w ogóle do zrozumienia. Jednak upał... Skąd wzięło się te 30,4 stopnia, jak to możliwe, że pomiędzy godzinowymi pomiarami temperatura zdołała wybić się o cały jeden stopień powyżej :?: Zwłaszcza, że zaraz po pomiarze z 14:00 nadeszły chmury i burza. Spojrzałem w prognozy - do końca czerwca zero szans na upał, zero szans na 30 stopni. To była niepowtarzalna okazja. Wystarczyło przetrzymać ten dzień, wystarczyło aby burza nadeszła trochę wcześniej. Szkoda. Tak chłodny czerwiec w ten sposób został splamiony, a jego feng-shui - zaburzone. Jeszcze rozumiałbym, gdyby o pełnych godzinach zanotowano jakieś 29,7-29,9. Ale 29,4 i taki skok :?: Szkoda. Może to tylko statystyka, może tylko detal, ale tego czerwcowego wieczora jakiegokolwiek niepowodzenia w pogodzie było mi szkoda najbardziej od końcówki lutego, kiedy zawiodły mnie "przesłanki" mające świadczyć o tym, że wirek-świrek ześle nam w III dekadzie ostatniego miesiąca zimy piękną, mroźnąi śnieżną pogodę, a nic z tego nie wyszło. Pocieszeniem mogło być (i było) natomiast to, że była to dosłownie najgorsza rzecz, jaka przydarzyła mi się w pięknym zeszłorocznym czerwcu. Jeszcze 21 czerwca wieczorem mogłem podziwiać wyładowania atmosferyczne rozświetlające komórkę, która ulokowała się nad Beskidem Śląskim - nie dotarła jednak do mnie. Ja na swojąburzę musiałem poczekać jeszcze jeden pełny dzień.

Ten zaś - 22 czerwca - był w moim odczuciu najgorętszym, trochę nieprzyjemnym. Na cztery gorące dni tylko spędzony częściowo w górach 20 czerwca oraz właśnie przedostatni dzień roku szkolnego, nie zostały w żaden sposób zmącone niosącymi ukojenie burzami. Maksymalnie zanotowano 29 stopni, zaś średnio - 23,1. Był to tym samym najgorętszy dzień miesiąca. Spędziłem go głównie w domu, a konkretnie - na balkonie. Nadrabiałem książkowe zaległości, przygotowywałem do egzaminu dyplomowego i trochę udzielałem się na forum. Dopiero pod wieczór wyszedłem na rower, przejechać się po mieście. Muszę przyznać, że pogoda dała się trochę we znaki. Było naprawdę gorąco, a wieczór byłbym skłonny uznać wręcz za tropikalny. Jeszcze po zachodzie słońca, o 21:00 notowano 24 stopnie, zaś poniżej 20 temperatura zeszła dopiero przed 1 w nocy. Nawet jeden z najpóźniejszych w roku zachodów naszej Dziennej Gwiazdy za widnokrąg rysował się w jakoś szczególnie ciepłych barwach.







Uff, jak gorąco. Uff, jak dobrze, że to już koniec. 23 czerwca temperatura wystartowała wprawdzie z wysokiego poziomu - jużo 9:00 notowano bowiem 26 stopni. Co jednak nawet bardziej istotne, później temperatura wiele jużnie urosła. Niebo prędko zostało pokryte chmurami, co w połączeniu z prognozami konwekcyjnymi przemawiało za tym, że finał ocieplenia jest jużo krok.



Niedługo po 13:00, zza wypiętrzonego i lekko rozmytego burzowego kowadła odezwały się pierwsze grzmoty. Po wielu tygodniach oczekiwania przyszło mi na dobrąsprawę po raz drugi otworzyć sezon burzowy. Ale resztki cierpliwości musiałem jeszcze zachować. Około godziny 13:30 niebo na powrót jakby się rozjaśniło i odgłosy burzy jakby umilkły. Przez chwilę obawiałem się o to, że burza wygaśnie.



Mój niepokój się wzmagał i wtedy nastała nagła zmiana na lepsze. Dość nieoczekiwanie burza jakby odzyskała siłę. W ciągu zaledwie około 20 minut niebo znów pociemniało, a spomiędzy jasnych, skłębionych chmur wyłoniła się ta główna, niosąca pierwszą w roku burzę z prawdziwego zdarzenia.



Po kilku minutach, tużprzed 14:00, przy dźwięku niemal nieustannych grzmotów, na zachodnim niebie zarysowała się wyraźna chmura szelfowa - na tamten czas najbardziej wyrazista od początku sierpnia 2021. Czerwiec zbierał dla siebie kolejne punkty.



W miejscu, w którym czoło chmury znajdowało się pozornie najbliżej ziemi, dostrzegłem gęste smugi opadowe o odcieniu odróżniającym je od ciemności nadciągającej chmury, co zdawało się sugerować opad gradu. Jużpo chwili sam miałem o wszystkim się przekonać.



W momencie lunął silny deszcz. Konieczne było też odłączenie od zasilania domowych urządzeń, gdyż kilka razy wyładowania przecięły niebo niepokojąco blisko. Burza rozszalała się z pełną mocą, w pewnym sensie doceniając moją lokalizację, gdyżw innych miejscach (nawet niezbyt odległych) miała raczej łagodny przebieg. Przez kilkanaście minut deszcz lał się strumieniami, a w szczytowym momencie dołączył do niego drobny grad.



Burza trwała do 15:00. Pozostało po niej wypełnione ozonem, świeże powietrze, wyższy stan wody w Kamienicy, dla której poprzednie tygodnie były dosyć trudne, a także ochłodzenie. Temperatura spadła do 20 stopni, a z prognoz nie wynikało, aby w kolejnych dniach miała od tej wartości zanadto się oddalać. Oznaczało to, że wracamy na niemal te same tory. Wraca umiarkowany, łagodny czerwiec, którego ostatni tydzień będzie zapewne cieplejszy tylko o tyle, o ile wzrosły normy pomiędzy poprzednim atureckim okresem, a tym mającym się rozpocząć. Kiedy po 18:00 jechałem na kolejny weekend do Krakowa, Mama z troski zapytała mnie nawet, czy nie powinienem wziąć bluzy ;) Chmury stały jednak pod tym względem po mojej stronie. Nie musiałem obawiać się o znaczący spadek temperatury, zaś powietrze w Krakowie, gdzie równieżprzeszła burza, także było niezwykle świeże.



Po dotarciu do mieszkania, na chwilę przypomniałem sobie, co czułem niejednokrotnie w 2019 roku. Ostatnie dni trochę ugotowały wnętrza, toteż moją pierwszą czynnością było otworzenie okien na oścież. Później w trybie pilnym przypomniałem sobie kilka rzeczy na jutrzejszy kurs - w trybie pilnym, gdyż chciałem wyrobić się ze wszystkim przy dziennym świetle. Aby nie zwabić żadnych owadów, nie chciałem bowiem oświetlać pokoju i po ciemku, nadal wietrząc wnętrze, siedziałem już wygodnie przy komputerze otwartym na forum, inne sprawy zostawiając na później.



Tego wieczora Kraków był bardzo pobudzony. Trwał trzeci dzień Igrzysk Europejskich, zaczynał się weekend, a ponadto wakacje, toteż wielu uczniów decydowało się na uczczenie ich rozpoczęcia. Po tym, jak odciąłem się od tego zgiełku, zakładając słuchawki, zapomniałem o tym, że być może trwający dzień pozostawił dla mnie jeszcze na koniec jakąś atrakcję. Z tego transu wyprowadził mnie około 22:20... błysk - wyglądający inaczej niż te, które zdarzają się czasem na trakcji tramwajowej. Okazało się, że na północ od Krakowa przechodzi słaba burza. Ulokowana między Miechowem a Olkuszem, ujawniała się widocznymi w gęstych chmurach rozbłyskami. Przez kilka minut czekałem na rozwój sytuacji i starałem się uwiecznić któryś błysk, co niestety mi się nie udało. Miło było jednak wyobrazić sobie, jak epicko prezentowałaby się burza w tym miejscu, w miejskim krajobrazie. Szkoda, że choć przez okna mojego mieszkania widziałem na przestrzeni tego roku wiele pięknych rzeczy, na czele z grudniowązimąi kwitnącymi w maju kasztanowcami, nie udało mi się złapać żadnej nocnej burzy. Z jednej strony tak lubię przeżywać burze w intymnej, podmiejskiej scenerii, gdy znajduję się niemalże sam na sam z siłami natury, lecz z drugiej - burza nad tętniącym życiem miastem przemawiała do mojej wyobraźni od początku pasji, kiedy z wypiekami na twarzy oglądałem na YT nagrania z pokazu wyładowań nad Warszawą 21 sierpnia 2007 roku.



24 czerwca dobitnie pokazał mi, że ocieplenie należy już do przeszłości. Przez znaczną część dnia temperatura wynosiła poniżej 20 stopni, a do tego padał drobny deszczyk. Tego dnia rano udałem się do drukarni, gdzie wybrałem gotową oprawkę i otrzymałem wydrukowanąpracę magisterską, mającą już wkrótce stanowić dla mnie ważny rekwizyt. Zbliżający się najważniejszy dzień pochłaniał moje myśli w podobnym stopniu co śledzony przeze mnie bunt Prigożyna w pewnym niefajnym kraju. Chyba nigdy wcześniej, przy okazji żadnego istotnego dla świata wydarzenia, prześmiewcze memy nie pojawiły się tak szybko ;) O godzinie 17:00 wspomniałem na forum potężne nowosądeckie gradobicie i trąbę powietrzną w trzecią rocznicę ich wystąpienia, po czym udałem się jeszcze z kursową ekipą na cośw rodzaju obiadokolacji w food truckach (od wielkiego dzwonu nie zaszkodzi) i wróciłem do mieszkania. Tego wieczora bardzo urzekło mnie to widoczne od północy odcięcie zachmurzenia - a ponadto, zdziwiło jak jasne może być niebo o 22:00. Może to wrażenie wzięło się także z tego, że pogodny nieboskłon mocno kontrastował z ciemnymi chmurami.



Następny dzień, czyli niedziela, był już ciepły (choć nie gorący) i słoneczny. Od rana całemu światu udzielała się bardzo optymistyczna, wesoła atmosfera. Słońce oświetlało lekko zmoczone ulice, a ptaki wyśpiewywały swojąradość z tego, że stanowiące ich schronienie rośliny odżyły dzięki opadom.





Pogoda nie była jednak na tyle jednoznaczna, by można było ogłosić pełny powrót do bardzo ciepłych i suchych realiów, częstych w poprzednich czerwcach. Kiedy wróciłem do Nowego Sącza, wieczorem niebo pokryło się chmurami, a po chwili zaczęło padać. Tak zaczynał się dość dziwny wieczór. Wróciłem do domu, ale nawet się nie rozpakowałem. Czułem się, jakby moja obecność w nim była czymś zbędnym, czymś tak przejściowym, że aż pomijalnym. Właściwie to ten deszcz pamietam najlepiej.



26 czerwca był drugim najcieplejszym dniem ostatniego tygodnia tego miesiąca. Po dość ciepłej nocy temperatura wzrosła do 25 stopni i przez cały dzień świeciło słońce. Mój kontakt z tą pogodą był jednak dziwny, bardzo oziębły, skryty, ograniczony tylko do tego, trochę niedbale zrobionego zdjęcia.



Już nie mogę znaleźć dla siebie miejsca. Chcę cośzrobić, ale nie wiem co najpierw. Próbuję czytać i zapamiętywać, ale wtedy uświadamiam sobie, że powinienem czytać i zapamiętywać coś innego. Ciągle z kimś piszę. Rozpraszam się. Nie wiem o co zapytać, ani co przygotować. Zastanawiam się, czy o niczym nie zapomniałem. Mijają godziny. W końcu żegnam się z Rodzicami. Jakoś boję się wyjazdu, jakbym miał długo nie wrócić. Ale nie w tym rzecz - wrócę wnet, ale jakośinaczej. Wyjeżdżamy. Myśli się kotłują. W mieszkaniu nie mogę jużnic zrobić. Przeczytam jedną stronę i już się odrywam. Zachodzi słońce, kończy się pogodny i ciepły dzień, z którego nic nie rozumiem.



Uspokojenie się trochę mi zajmuje. Dochodzi północ. Robię się śpiący, ale co chwilę się zrywam, nie daję rady z zaśnięciem. Podszedłem jeszcze do okna, spojrzeć na nieliczne gwiazdy. Ruch na ulicy ucichł, a mojąuwagę przykuły zapalone romantycznie na pobliskim balkonie świeczki. Staram się chłonąć ten spokój. Brakowało mi go tego dnia. Zapomniałem kupić sobie czegoś na jutro na śniadanie, ale nawet Żabki są już zamknięte. Trudno. Chodzi o to, aby radzić sobie w każdej sytuacji. Powoli odpływam w krainę snu. Udaje mi się przezwyciężać te emocje, ale z każdej strony biją we mnie myśli, że coś ważnego, innego niż wszystko przeżyte do tej pory, tak odległe, bardzo się przybliżyło. Muszę się temu poddać. Liczę na to, że z racji zmęczenia usnę w sposób naturalny. Przestaję o to walczyć. Zegary wybijająostatnie minuty 26 czerwca. Prawie północ. Kraków zasypia. Staje się jakby bardziej cichy niż na co dzień. Zgasły światła w pobliskich mieszkaniach. Jużnie słyszę żadnego szumu ani zgiełku. Udaje się zasnąć. Jest dwunasta.

I wtedy nadszedł on...



O godzinie 3:50 budzi mnie wielki hałas. Po pogodnym, gwiaździstym wieczorze nie został ślad. Nad Krakowem rozszalała się ulewa. Przez chwilę byłem zdezorientowany, nie wiedziałem co się dzieje. Dopiero kiedy wstałem i podszedłem do okna, zauważyłem jak wszystko tonie w deszczu. Ulicą płynęła woda, a szyld pobliskiego biurowca był tak rozmyty strumieniami lejącej się z chmur wody, że ledwie dało się go odczytać.



Ulewa huczała przez dłuższą chwilę. Pogoda zmieniła się diametralnie, lecz charakter tej zmiany bardzo mnie zaskoczył. Ledwie trzy dni temu nieco ubolewałem nad tym, że w swoim krakowskim mieszkaniu ani razu nie doświadczyłem burzy z prawdziwego zdarzenia - tej nocy przeżyłem jednak ulewę zupełnie jak podczas silnej nawałnicy. Przez chwilę obserwowałem ten opad i w tym czasie zauważyłem, jak niebo powoli się rozjaśnia. Nastał czas brzasku. Powoli wstawał nowy dzień. Dzień, który tak wiele mi przyniesie, a trochę też zabierze…

Jeszcze zasnąłem. Budzik ustawiłem na 7:00, ale okazał się zbędny, bo obudziłem się wcześniej, i to dziwnie pełen energii. Pierwszym uczuciem towarzyszącym mi tego poranka, było jakieś tajemnicze zdumienie - po pierwsze tym, że nie zostało mi już nic więcej i wszystko, na co tak czekałem, wkrótce się rozpocznie, zaś po drugie tym, że ta całość trwa już tak długo, a jeszcze na dobre się nie rozpoczęła. Nie było jednak czasu na przemyślenia. Wyjrzałem przez okno. Kraków był zasnuty gęstymi chmurami. Ulice były pełne kałuż po nocnym oberwaniu chmury, jednak aktualnie nie padało. Później, pierwszą rzeczą, jaką sprawdziłem w telefonie, była prognoza pogody. Niestety nie dawała ona szans na to, że już wszystkie wilgotne atrakcje są za mną. Nowe opady miały rozpocząć się lada chwila. Szły znad Śląska. Pytanie tylko, czy zdążą się oddalić w ciągu następnych trzech godzin... Myśli cały czas się kłębiły. Ja wziąłem się jeszcze za czytanie i powtórki, licząc na to, że robiąc to na ostatniąchwilę, najwięcej utrwali się w mojej pamięci. Spędziłem tak godzinę, kiedy z niepokojem stwierdziłem, że pewna akcja zaczyna się na nowo. Nad miastem zawisła jakby mgła. Znów puścił się silny deszcz.



Kulminacja ulewy nastąpiła chwilę po 8:00. Miasto ponownie mokło i choć ulewa nie była aż tak mocna, jak wcześniej, i tak przenosiła swojąmocą każdy opad deszczu, jakiego doświadczyłem tam od października. No, ogólnie to zdarzył się jeden silniejszy opad. Ale to nie był deszcz...
Stanąłem przed dylematem. Ufać w to, że przejdzie, czy na wszelki wypadek zamawiać taksówkę. Musiałem się dobrze zastanowić, co nie było łatwe. Wolałem pójść na nogach, tak po swojemu, jak na co dzień, ale warunki pogodowe były naprawdę ciężkie. Z uporem maniaka odświeżałem radar opadów. W końcu uznałem, że za chwilę ten deszcz powinien się odsunąć. Cóż - zaryzykowałem. To nie było jedyne ryzyko, jakiego podjąłem się tego dnia, ale do drugiego jeszcze dojdziemy... Tymczasem zegar był nieubłagany. Nadszedł czas, aby przygotować się do wyjścia. Tym razem nie chciałem gnać na ostatnią chwilę. Na szczęście facetowi doprowadzenie się ze stanu "Adamowego" do takiego, w jakim mógłby pójść na swój własny ślub nie zajmuje szczególnie dużo czasu. Choć zdarzają się wyjątki - przykładem może być chociażby moja skromna osoba. Teraz poszło jednak sprawnie.

Co nawet ważniejsze - moja intuicja tym razem nie zawiodła i deszcz przestał padać. Niebo się rozjaśniło i choć słońce jeszcze się nie pojawiło, to można było już poczuć, że to nie ulewny stereotypowy listopad, lecz wczesne lato. Przezornie wziąłem ze sobą parasol. Do tego oprawioną w granatową okładkę książeczkę, której autor wydawał się dziwnie znajomy. Portfel, telefon, klucze - niby tak jak zawsze. A jednak jakoś inaczej. Wychodząc w stronę uczelni, czułem się jakbym wyruszał w daleką podróż, z której powróci już ktoś inny.
Spokojnym krokiem przechodziłem wilgotnymi chodnikami. Na spokojnie, powolnym krokiem. Miałem zapas czasu i nie musiałem nawet przebiegać przez przejście dla pieszych na Alei Mickiewicza, gdzie zielone światło prawie zawsze świeci się bardzo krótko. Po drodze wstąpiłem jeszcze do kościoła św. Anny na chwilę modlitwy. Dla mnie to ważne. I wtedy byłem gotowy. o 9:40, na 20 minut przed czasem, zameldowałem się przy ulicy Gołębiej. Znajomy adres, te same schody...



Po dotarciu na miejsce okazało się, że ze swoimi dziwnymi stanami nie byłem sam. Czekali jużprawie wszyscy. Oni też nie mogli już usiedzieć, przyszli na miejsce na czczo i powtarzali sobie najważniejszą wskazówkę - zawsze śmiać się z żartów komisji egzaminacyjnej. Ta zjawiła się po chwili, od razu tłumiąc nasze napięcie słowami, że nie ma się czym przejmować. Ale to miało się dopiero okazać. Od godziny 10:00 byliśmy wywoływani pojedynczo. Średnio co 20 minut stawałem się świadkiem tego, jak kolejna koleżanka z uniwersyteckiej ławy stawała się posiadaczką wyższego wykształcenia. Za każdym razem byłem gotowy na to, aby już odpowiadać, aby to stało się także moim udziałem. Kolejka jednak malała, a ja wciąż czekałem, zastanawiając się, czy jakiekolwiek powtórki mają jeszcze sens. Chodziłem po korytarzu tam i z powrotem. Zobaczyłem jak na zewnątrz zza chmur przebija się pierwszy tego dnia, nieśmiały promień słońca. Ale jeszcze nie dla mnie. Uświadomiłem sobie, że jestem jedynym przedstawicielem płci męskiej. Nie wiem kto wymyślił, że kobiety mająpierwszeństwo, ale stawia mi za to herbatkę z melisą na uspokojenie. Jakoś ok. 11:00 napisałem na shoutboxie: "

[quote"PiotrNS"] Panowie, trzymajcie kciuki :oops: [/quote]

I zaraz potem zostałem poproszony do środka. Czekał tam na mnie mój pan promotor, pani profesor prowadząca równoległą grupę, do której uczęszczały pewne bliskie mi osoby, oraz pan profesor - kierownik katedry, w której się broniłem. Odpowiadanie szło bardzo dobrze, ale odbywało się pod pewnąpresją. Chciałem koniecznie wyciągnąć z egzaminu dyplomowego najwięcej jak się da, aby otrzymać oceny bardzo dobre zarówno z pracy, jak i samej obrony. Kiedy kolejne pytania trafiły w moje gusta i udzielanie odpowiedzi przybrało nieskrępowanąformę, cały stres zniknął. Kwadrans odpowiedzi upłynął nadzwyczajnie szybko, a na koniec profesor jeszcze trochę pożartował o piłce nożnej (klęska z Mołdawią tak zapadła mu w pamięci, że nawiązywał do tego sportu także w innych egzaminach). Pozostała mi jeszcze chwila na korytarzu. I wtedy zostałem poproszony po raz drugi.

W pozycji niemalże zasadniczej, targany mnóstwem emocji, uczuciem radości, dumy i wzruszenia, dnia 27 czerwca o godzinie 11:33 dowiedziałem się, że obroniłem się z wynikiem bardzo dobrym. Na tę samą ocenę zakwalifikowano moją pracę magisterską. Wreszcie, po uwzględnieniu całości ocen uzyskanych w toku pięcioletnich studiów, ukończyłem naukę z oceną dobry plus. I to było dla mnie w tym wszystkim najważniejsze.

Przez te pięć lat systematycznie mierzyłem się z podobnymi okolicznościami. Z jednej strony, pomijając fatalny I rok (ale to nie do końca moja wina, naprawdę - ktoś zrobił mi wtedy dużo złego), radziłem sobie świetnie. Zdawałem niemal wszystko w pierwszych podejściach i pierwszych terminach - z tylko jednym wyjątkiem, kiedy na IV roku wziąłem na siebie zbyt wiele i po bardzo pomyślnym zdaniu trzech egzaminów, na czwarty już mnie nie starczyło. Zaliczałem od razu przedmioty, z którymi inni męczyli się na poprawkach we wrześniu, a potem nierzadko musieli brać warunki. Z drugiej strony niestety, oceny nie były w tym wszystkim moją mocną stroną. Kilka razy zdałem, ale na trzy. Zawsze w takich sytuacjach satysfakcja mieszała się z jej ubytkami, bowiem właściwie zawsze bardzo zależało mi na tym, aby otrzymywać jak najwyższe stopnie. Okazało się jednak, że sam oceniałem się zbyt surowo, gdyż trochę dobrych stopni też mi wpadło, co w połączeniu z idealnie przebytą obroną, zaowocowało końcową oceną wyższą niżsię spodziewałem.

Pełni radości poprosiliśmy jeszcze komisję o złożenie autografów na naszych pracach magisterskich i tak zostaliśmy odprawieni w świat. Pomyślałem o tym, jak tydzień wcześniej dokładnie o tej porze wspinałem się na rowerze na Runek, po najmniej przyjemnym odcinku beskidzkiego szlaku. Ledwie trzymałem rower w pionie, dyszałem jak lokomotywa, dookoła przeszkadzały mi muchy. Teraz, tydzień później, elegancko ubrany kończę studia. Od razu po wyjściu z budynku napisałem do Rodziców, przekazując też informację, że zadzwonię chwilę później, a także odezwałem się do mojego przyjaciela, który bardzo mnie dopingował (odpisał, że jak na zawołanie nad Krakowem pojawiła się lodowa burka), podsyłając mu link do wspomnianej wyżej piosenki Sanah, jak również napisałem do jeszcze jednej osoby - takiej, która kiedyś przyprawiała mnie o szybsze bicie serca...
Poszliśmy w kilka osób zrobić sobie zdjęcia pod Collegium Novum i w środku. Czy postać w linku poniżej może wzbudzać sympatię :?: ;) :(

https://www.lukedirt.com....hp?pic_id=17638

Po chwili, około godziny 12:00 wyszliśmy. Rozdzieliliśmy się na chwilę, bo później mieliśmy jeszcze spotkać się i pójść razem na obiad. Tym samym miałem trochę czasu dla siebie. Na początku zadzwoniłem do paru osób z rodziny, a potem skierowałem się jeszcze na ulicę Krupniczą do jednego z budynków uczelni, by tam na spokojnie wypić kawę, napisać dłuższego SMS-a na WhatsAppie do bliskiego, z którym utrzymuję obcojęzyczny kontakt i pisanie trochę mi schodzi, jeszcze trochę pomyśleć.

Wyszedłem na miasto i mijając budynki uczelni poczułem się jakoś dziwnie, inaczej niż zwykle. To już nie jest to samo miasto, nie te same ulice. Przez tyle lat, czasami po kilka razy dziennie mijałem je jako student. Były areną mojej walki z rozmaitymi przedmiotami, nauki, słuchania, zdawania... Tyle znajomości, tyle nowych doświadczeń... A teraz :?: To wszystko jakby przeminęło, jakbym doświadczał czegoś znowu po raz pierwszy. Patrzyłem na te prastare mury i uświadamiałem sobie, jak zamyka się ważna karta historii mojego życia. Prawdopodobnie jedyna taka.



Wszystko wyglądało tak samo, życie toczyło się swoim rytmem. A dla mnie jakby świat na chwilę się zatrzymał, aby później ruszyć na nowo, w innym tempie wjechać na odnowione tory. Ale tak szybko :?: Tyle było różnych zdarzeń przez te pięć lat. Pierwsze wykłady, pierwsze kolokwia, myśli czy znajdę wspólny język z prowadzącymi zajęcia. Było "dopytanie" we wrześniu 2019, które było dla mnie ostatnią deską ratunku przed wylotkąze studiów w tym dramatycznym czasie. Była późniejsza jesień, kiedy na nowo złapałem swój rytm i różne rzeczy zaczęły mi wychodzić, były organizacje studenckie, w których uczestniczyłem, wreszcie ta nieszczęsna kwarantanna i zdalne nauczanie... Wiele nieprzespanych nocy, przepłaconych podręczników, grupowa nauka przez Teamsa, przepisywanie wykładów z prawa karnego przy tempie słuchania ustawionym na 0,5x, gdyż profesor tak szybko zasuwał z materiałem. W końcu były konferencje naukowe, pewien akademicki bal kiedy kwitły kasztanowce, był powrót na uczelnię, była królewska II dekada grudnia 2022 i zerwanie z mitem Krakowa - Betonowej Soli, w której nie ma zim, to wszystko o czym napisałem w poprzednim poście... I to koniec. To wszystko przeszło. W puli wydarzeń już nic dla mnie nie zostało.

Chłonąłem te myśli, wspominając kolejne rzeczy. Każdy mijany róg ulicy z czymś mi się kojarzył, przywoływał jakieś wspomnienia. Nie musiałem dbać przy tym o pogodę - ta była bowiem po prostu idealna. Temperatura wynosiła przyjemne 19-20 stopni. Na ten ubiór idealnie. Niebo pokrywały rozrzucone fantazyjnie pierzaste chmurki, przez które czasami prześwitywał jakiś promień słońca.



Co chwilę ktoś do mnie dzwonił albo pisał, co było dla mnie bardzo miłe. Nawet mój nauczyciel-wychowawca z liceum wyświetlił moją relację na Facebooku i trochę sobie popisaliśmy. Czułem, że to mój dzień i wszystko układa się w nim po prostu najlepiej. Przed 14:00 poszliśmy grupą na obiad. Wszystkim doskonale dopisywał nastrój. Mnie też, choć w tym wszystkim delikatnie przeplatał się lekki, sentymentalny nastrój. Wiecie że taki jestem, np. jak wspominam te najbardziej udane sezony burzowe. Ten należący do 2023 roku znowu nieco przycichł, ale równo z tym pogoda stała się chłodniejsza. Cieszyłem się, że tak ważna dla mnie okazja przypadła na dzień dobrze odpowiadający temu, że czerwiec się przełamuje, jest taki jak chciałem.

Później wróciłem do mieszkania. Już jako ktoś inny. Kiedy się tam znalazłem, zaczęło świecić słońce. Przebrałem się, schowałem garnitur do pokrowca i miałem przyjemność porozmawiać trochę z moim przyjacielem, którego obecność bardzo mocno wtedy czułem. Następnie, udałem się jużw drogę do domu.



Kilka razy spadły na mnie krople deszczu. Te przejaśnienia, które kilkanaście minut wcześniej owocowały słoneczną aurą, znowu schowały się za chmurami, jednak od południa już zbliżały się kolejne.



Około 17:15 wyszło słońce, a ciemne chmury wspaniale z nim kontrastowały. Słuchałem sobie tego, co tylko przyszło do głowy. I tak się jakoś złożyło, że gdy na finiszu tak wyjątkowego dnia opuszczałem Kraków, po raz pierwszy od tej wyjątkowej grudniowej nocy usłyszałem to:



Wiecie, że to ścisły TOP moich ulubionych piosenek. Jedna z tych, które trzymam na specjalne okazje, aby mi się nie znudziły i zawsze brzmiały wyjątkowo. A za tym dniem wiedziałem, że nieraz zatęsknię sobie.



Było bardzo sielsko. 20 stopni przy czerwcowym słońcu o 17:00 czy nawet trochę później, to rzadkość. Czerpiąc z tej chwili i zachwycając się niezwykle urozmaiconą pogodą, słuchając ulubionych kawałków kojarzących mi się z tym czasem, nieco zaintrygowany zerkałem naprzód, gdzie wraz z każdym kilometrem pojawiało się coraz więcej ciemnych chmur, wspaniale kontrastujących ze świecącą Dzienną Gwiazdą.



Wtedy przypomniałem sobie o prognozie konwekcyjnej Polskich Łowców Burz, która kilka godzin wcześniej nawinęła mi się przed wzrok. I okazało się że to racja - w okolicy ulokowało się kilka lodowych burek. Jak w Lipusiu 2021 roku stwierdził Paweł, burka w lodzie to potęga i basta, toteż przyznając mu rację, chciałem jak najlepiej przyjrzeć się tej głównej, która zaistniała nad Tarnowem i okolicami. Podczas słuchania tego kawałka, na tle ciemnego nieba dostrzegłem w krótkim odstępie czasu dwie doziemne błyskawice. Byłem tak szczęśliwy, że ten piękny dzień upływa mi również w towarzystwie tego typu pogody, który zaowocował moją pasję, który od zawsze budzi we mnie tyle emocji i został przeze mnie tak pokochany.



Słońce kilka razy schowało się za chmurami, by po chwili się zza nich wydostać. Po tym, jak chwilę po 18:00 skręciłem w stronę Nowego Sącza, słoneczne wysiłki zostały jednak w pewnym sensie udaremnione, co zaowocowało tym oto pięknym zjawiskiem:



Świeciło słońce, a z nieba padał deszcz. Wpatrywałem się w tę pięknątęczę, która rozpięła się na niebie właśnie w takim dniu, kiedy po zakończeniu studiów wracam do domu. Tęcza była i jest symbolem pewnego przymierza. Ja kończyłem i zaczynałem ważny etap w swoim życiu. Próbowałem zatem odnieść jedno do drugiego. Być może Ktoś tam na górze chciał symbolicznie przekazać mi, że jest ze mną i będzie dobrze...



W miarę jak zbliżałem się do swojego rodzinnego miasta, chmur było natomiast coraz więcej, a temperatura obniżała się. Zdecydowanie nieletnio, ale tego trzeba, by czerwiec mógł się przełamać.



I wtedy miało miejsce kolejne symboliczne wydarzenie. Dzień witał mnie oberwaniem chmury. Miałem słońce, tęczę i burzę. Tyle rzeczy, które kocham w pogodzie. I dokładnie w chwili, gdy wjeżdżałem do Nowego Sącza, z nieba lunął silny deszcz.



Kiedy wysiadłem z autobusu, jeszcze padało, ale na szczęście Mama już na mnie czekała i udało mi się szybko przemknąć do samochodu, uniknąć zmoknięcia. Podobno chwilę wcześniej z nieba sypnęło nawet małym gradem. To już jest ponad wszystko inne. Ilu rodzajów pogody miałem jeszcze doświadczyć tego cudownego dnia - nie wiedziałem. Ale byłem przekonany, że mogę spodziewać się wszystkiego.

I tak oto dotarłem do domu. On też był jakiś inny. Bo jest w pewnym sensie przedłużeniem mnie, a gdy ja ostatnio go opuszczałem, byłem inny niżteraz. Czekał na mnie tort, małe świętowanie i prawdziwa ulga, zrzucenie z siebie tych emocji, które trzymały mnie w szachu przez tyle godzin. Jużwszystko zrobione, już jestem u siebie. Pogoda się uspokoiła, jak ja.



Po pewnym czasie miałem przyjemność odbyć pewną rozmowę telefoniczną- z kimś, do kogo napisałem zaraz po obronie. Rozmawialiśmy dość niedługo, ale potem jeszcze trochę sobie popisaliśmy. I wtedy znowu emocje wzięły górę.
W chwilach takich jak ta, kiedy człowiek jest tak szczęśliwy, radosny i wzruszony, czasami serce dyktuje kolejne czynności mocniej i bardziej bezwzględnie niż rozum. Czasami pojawiają się bodźce, które trudno wtedy powstrzymać, choć kiedy indziej raczej by się tak nie zrobiło. Dowiedziałem się, że ten dzień jest dla nas podwójnie udany. Ja pomyślnie zakończyłem studia, zaś ona dowiedziała się, że zdała dwa egzaminy, o które bardzo się bała. Nie wytrzymałem. Napisałem do niej coś... mocnego. Tak to określę. Sporo ryzykowałem. Nie chciałem popsuć relacji, którą udało nam się zbudować - która nie była tym, o czym marzyłem, jednak mimo to traktowałem ją na skarb. Oddźwięk był jednak pozytywny. I ja wówczas nie wytrzymałem drugi raz. Wysłałem jeszcze jedną wiadomość, z której wynikało, jak wiele Ona dla mnie znaczy i jakim szczęściem jest dla mnie to, że pojawiła się w moim życiu. Przez to później myślałem o tych sprawach jeszcze niejednej Lipcowej Nocy...





Czas płynął i zapadał wieczór. Niebo rozpogadzało się, a temperatura spadała. Zrobiło się zimno. Nastał czas zamknięcia tego cudownego czasu, który miałem i pragnąłem zapamiętać na całe życie. Z myślą o nim, kiedyś przygotowałem sobie jeszcze jeden gadżet na tę okazję. Kiedy zrobiło się ciemno, a zachodnie niebo z wdziękiem oświetlała jasna Wenus, przy zaledwie 13 stopniach na zewnątrz wyszedłem jeszcze nad rzekę, aby uczcić swój sukces w nieco niekonwencjonalny sposób.



Trochę na przypale, bo było już kilka minut po 22. Ale musiałem. Takiej okazji już nie będzie.



Jeszcze chwila spaceru po swojej okolicy. W zimnąwieczór na niebie zaświecił jasny Księżyc i wiele gwiazd. Świat powoli zasypiał. Równie spokojnie jak dzień wcześniej. Minęła tylko jedna doba, ale tak wiele zmieniła. Olśniła ten okres mojego życia jak Wenus inne ciała niebieskie zapalające się po kolei na ciemniejącym tle nieba. Robiłem dużo zdjęć. Aby jak najlepiej zapamiętać ten moment. Podobnie jak szczególnie mocno odczuwalne wtedy przełamanie czerwca.





Poczekałem jeszcze na powrót Taty z pracy i tak mogłem zakończyć mój dzień. Dochodziła północ. Spokojna, księżycowa noc koiła świat do snu. Mijał najlepszy dzień w moim dotychczasowym życiu. Myślałem o nim z wdzięcznością i radością, jednak kiedy po tych wielu wspaniałych doznaniach odpływałem w krainę snów, trudno było nie pomyśleć o tym, jak wiele racji miała w swojej piosence Sanah.

Miał mieć nieskończony smak, a on przefrunął jak ptak i tak odleciał w ukryciu...



28 czerwca również było chłodno. W najcieplejszym momencie dnia temperatura tylko minimalnie przetoczyła 20 stopni. Właśnie w tym czasie, gdy na niebie zadomowiło się słońce, pewnym odreagowaniem dla mnie było koszenie trawnika. Sielska aura sprzyjała.



Później, w ciągu tego dnia, pojechałem jeszcze do Babci. Pogoda znowu zrobiła się lochowa i zimna, poniżej 20 stopni. Ten dzień trochę stłumił we mnie różne barwne uczucia, ale te miały jeszcze odżyć.



W dniu imienin, tj. 29 czerwca, ponownie zostałem bardzo miło zaskoczony wyrazami życzliwości ze strony mojej rodziny - tej biologicznej i forumowej, a także innych bliskich mi ludzi. Czułem, że relacje i przyjaźnie, jakie udało mi się zaskarbić w minionym czasie, nie są i nie będą tylko chwilowym epizodem, lecz utrzymają się na długo. Oby na zawsze. Ten, jak i następne dni mialem spędzić po swojemu, nie miałem żadnych sprecyzowanych planów. Przed południem, jak prawie zawsze w dniu swoich imienin, o ile tylko mam możliwość, udałem się do kościoła - w końcu to święto Patrona. Dotąd pochmurne niebo zaczęło z wolna "pękać" i przepuszczało w moją stronę coraz więcej promieni słońca.



Po powrocie do domu zasiadłem na jakiś czas przez forum, aby zadbać tam o odpowiedni klimat. Ten za oknem z kolei zmieniał się zasadniczo. Po raz pierwszy od kilku dni niebo oczyściło się. Po dość częstych opadach, zieleń wydawała się bardziej żywa, a błękit - intensywny. W dalszym ciągu było jednak łagodnie. Temperatura wzrosła maksymalnie do 24 stopni. Było pięknie. Zdecydowanie doświadczałem jednych z najpiękniejszych imienin w swoim życiu, ale tylko pod względem pogodowym. Pod względem życiowym bowiem, sumując wszystkie towarzyszące mi uczucia, te z 2023 roku nie miały sobie równych.



Dlatego w końcu, po godzinach słodkiego lenistwa pomyślałem sobie - jedź już, nie rób tego na ostatnią chwilę, daj sobie czas by to poczuć...

Osoby dokładnie czytające moje posty wiedzą, że wśród wielu lubianych przeze mnie miejsc, istnieje jedno wyjątkowe. Stawy w Starym Sączu, to moim zdaniem jedna z najpiękniejszych, najbardziej fotogenicznych lokalizacji w całym regionie. Odkryłem ją w 2015 roku podczas gry w Geocaching, gdy szukałem ukrytego w tych stronach pojemnika z logbookiem. Od razu byłem zachwycony. Przyjeżdżałem tu niemal zawsze, gdy w życiu działo mi się dobrze, gdy byłem na fali wznoszącej. Szczególnie uwielbiałem tamtejsze zachody słońca, gdy nasza gwiazda odbijała się w gładkiej tafli przy łagodnym szumie traw i trzcin. To miejsce stało się moją "świątynią dumania". Odpręża mnie jak żadne inne. Może dlatego, gdy na koniec sezonu rowerowego 2022 roku przyjechałem tam po raz ostatni w roku, postanowilem sobie, że nigdy tego miejsca nie "zepsuję". Nie wybiorę się tam ze złymi myślami, stresem, niepowodzeniami. Musi pozostać ostoją dla tego, co we mnie dobre. Poiedziałem sobie wtedy, że nie przyjadę tam tak długo, aż nie ukończę studiów. Ukończyłem.

Już sama droga tam w ten przepiękny czerwcowy wieczór była niezwykle miła.









I w końcu dotarłem na miejsce. Chyba jeszcze piękniejsze niż je zapamiętałem. Jakby samo w sobie było dla mnie nagrodą, na którą musiałem sobie zasłużyć. Dla której musiałem to wszystko przyjść, a podjęte środki miały mnie tu zaprowadzić. Poczułem się tak wolny i szczęśliwy, jakby to wszystko, co wydarzyło się dwa dni wcześniej, dopiero w tym czasie i miejscu na dobre do mnie dotarło.



Gdy się tam znalazłem, jedna z myśli wprowadziła mnie na skonkretyzowane muzyczne skojarzenie:



A wszystko co piękne, było dla mnie jeszcze piękniejsze dzięki temu, że było zasłużone. Taki już jestem. Nie lubię dostawać czegoś za darmo. Takie rzeczy dla mnie lepiej smakują, gdy dostanie się do nich wiązało się z jakimś trudem, wyrzeczeniami, gdy droga była kamienista. Właśnie takie okoliczności czyniącel jeszcze pełniejszym zwycięstwem. Także w pogodzie. To stąd się biorą moje teorie o "niezasłużonych latach". Miło jest mi pomysleć, że to, co było ukryte pod lodową i śnieżną skorupą, uśpione w prawdziwej zimie, wraca wraz z wiosnąi latem, które koniec końców i tak wygrywają. I chcę, żeby tak było też w moim życiu. Aby po każdym maju 2023 mógł trafić mi się czerwiec...





Podziwiałem ten cudowny spektakl, słuchając "chronionych" piosenek - takich, które albo kojarzą mi się z czymś wyjątkowym, albo z racji swojej linii melodycznej czy słów wprawiają mnie w szczególny nastrój. Niektóre już dzisiaj się tu pojawiły. Generalnie, aż czułem jak jestem szczęśliwy. Dotarło do mnie, jak wiele rzeczy może potoczyć się w ten sposób, aby wszystko co ważne, dopisało.





W końcu słoneczko zaszło...



Pełnąrelację, zrobioną"na gorąco", znajdziecie w tym linku: https://www.lukedirt.com.pl/viewtopic.php?t=5877

Na gorąco nie odbyła się natomiast atmosfera klimatyczna. Wieczór był dosyć chłodny i temperatura jeszcze przy dziennym świetle spadła poniżej 19-20 stopni. W drodze powrotnej na rowerze zrobiło mi się nieco zimno, a widoczna z tyłu Wenus po raz kolejny w tym przełamującym się miesiącu przypominała mi sielską Skandynawię sprzed ośmiu lat.





Po ponownym zameldowaniu się w domu, dla mnie pełnego cudownych wrażeń z zachodu słońca w ukochanym miejscu, wypita przed domem ulubiona herbata była zatem czymś niezawodnym. Podziwiałem też zaglądający do mnie w tę chłodną noc Księżyc.



Miesiąc postanowił jednak pożegnać się ciepło. 30 czerwca temperatura doszła niemal do 27 stopni, a tym samym był to najcieplejszy dzień od czasu minionego przed tygodniem głównego ocieplenia czerwca 2023. Pod wpływem chłodniejszych dni, temperaturę 30 czerwca odbierałem jako sprawiającą lekki dyskomfort, czego nie podzielał zapewne maszerujący dumnym krokiem obok mojego ogrodzenia bocian.



Ten dzień delikatnie popsuł statystyki miesiąca. Po 29 dniach, średnia temperatura czerwca 2023 roku wynosiła 17,0 stopnia, co plasowało ów miesiąc na granicy klas "normalnej" i "lekko ciepłej". Wskutek wyższej temperatury ostatniego dnia, ostateczną wartością tego czerwca stało się 17,1, co oznacza miesiąc lekko ciepły. W rzeczywistości jednak nie jest to wina ociepleń czy małej ilości chłodu. Czerwiec 2023 w moim regionie miał bowiem ekstremalnie zimne noce na początku, pochmurny okres w czasie, gdy inne regiony Polski doświadczały gorąca, głębokie ochłodzenie 12 i 13 czerwca, wreszcie kilka sielskich dni przy jednoczesnym niemal zupełnym braku dni gorących w ostatnim tygodniu miesiąca. Jedyne duże ocieplenie zamknęło się w czterech dniach i daleko mu było do pojęcia "fali upałów" - nawet "fala gorąca" jest dyskusyjna. Taki wynik czerwca 2023, to w moim odczuciu w znacznej mierze wina absurdalnych czerwcowych norm, w świetle których przez niemal cale lata 60, 70 i 80 (chyba szczególnie w moim regionie) ten miesiąc tylko epizodycznie miewał cokolwiek wspólnego z latem, zaś ochłodzenia często były bardzo drastyczne. W Europie Zachodniej był czerwiec 1975 czy 1976, na południu bodaj 1981. U nas praktycznie ciągle zimno. A potem dziw się człowieku, jak formalnie letni miesiąc wychodzi powyżej normy za każdym razem, kiedy pogoda staje się letnia...

Mając na uwadze powyższe fakty, jak również kontrast z czerwcami poprzednimi, ten najchłodniejszy w moim mieście od 9 lat czerwiec uważam jednak za przełamanie - nie tak wyraźne, jak w sierpniu 2021 roku, ale rzeczywiste. Stricte pogodowo był to dla mnie bardzo przyjemny miesiąc. Niska suma opadów była jego wadą, jednak z racji niewygórowanych temperatur nie był to duży problem. Burza z prawdziwego zdarzenia miała miejsce tylko raz, ale w porządnej formie, więc ten drobny skrawek sezonu burzowego 2023 roku przypadający na czerwiec, mogę uznać za w pewnym sensie zaliczony. Czerwiec, który termicznie kończył się praktycznie w dziesięcioletniej normie dla lat 90-tych (16,8 do 17,1), a idealnie w normie dla lat 1994-2003, traktowałem jako kolejne miłe zaskoczenie. Cieszyłem się, że tak ważny dla mnie czerwiec, najlepszy miesiąc w moim dotychczasowym życiu, przypadł właśnie na czas takiego wyjątku od pochodu Globcia.



Bociany symbolizują zmiany i zwroty akcji w życiu, jak również początek czegoś nowego. Doskonale odpowiadało to zatem uczuciom, jakie towarzyszyły mi w ostatnich godzinach tego dnia. Wieczorem 30 czerwca, kiedy niebo już pokryło się chmurami, wybrałem się na kolejny weekendowy kurs do Krakowa.
I niby powinienem się cieszyć, bo miałem do tego mnóstwo powodów. Ale niestety, na finiszu miesiąca chwyciła mnie melancholia. Wiecie, jak jestem sentymentalny i pewnie zrozumiecie, że gdy uświadomiłem sobie to, iż ten wspaniały miesiąc przechodzi już do historii, zrobiło mi się przykro. Miał w sobie tyle dobra i piękna. Był dla mnie tak korzystny. Nie spotkało mnie w nim nic złego (dosłownie najgorsza rzecz, to ten międzygodzinowy, psujący statystyki upał z 21 czerwca). Udało mi się tyle zrobić i tyle przeżyć. A to wszystko już się kończy. Na tyle rzeczy tak długo się szykowałem, wydawały mi się jakimś niedoścignionym celem, marzeniem... A teraz były już czasem przeszłym. A za chwilę miał się nim stać cały ten cudowny miesiąc...

Patrzyłem przez okno swojego krakowskiego mieszkania, jak gaśnie ostatni dzień, ostatni promyk światła w czerwcu, który podarował mi jedne z najpiękniejszych chwil mojego życia. Wiedziałem, że nie mam czasu na rozpamiętywanie, gdyż muszę szykować się do kolejnego etapu drogi - już drogi aplikanckiej. Ale jeszcze zanim na nią wszedłem, musiałem pożegnać tę drogę, która mnie w to miejsce zaprowadziła. Czasem była kamienista, ale czasami życie stawało się bajką. Jak u Sanah, przyszło pożegnać bajkę i zamknąć za sobąfurtkę w ten zaczarowany świat. Tego, co wtedy doświadczyłem, być może mialem nie doświadczyć już nigdy. Ale wiele mogło ze mną pozostać. Nie tylko pamięć o pogodowym przełamaniu i pięknej burzy w Dzień Ojca.



Parafrazując słynny monolog Włodzimierza Szaranowicza, przyszło mi pomyśleć:

Już nie będzie takiego czerwca w historii PiotraNS [...] Codziennie zaczynałem nowy dzień jakbym siadał do telenoweli, żeby właśnie doświadczać tych atrakcji. Fenomen socjologiczny! Ileż rzeczy można było mu przypisać podczas tych dni? Że można w życiu być szczęśliwym ewidentnie bez układów. Że był miesiącem kompletnym, solidnym, posłańcem wielkich wiadomości, wielkiej nadziei. Zaczynał jako idol kryzysowy, który miał mnie prowadzić z pracowitej wiosny jako ambasador wspaniałego skoku życiowego do jego nowego etapu. Fenomen społeczny. Przecież ja, dzięki temu czerwcowi, żyłem życiem zastępczym. Był powodem mojej ogromnej radości. Dał mi wiele. Bardzo wiele... [...] Było pięknie i coś się niewątpliwie zamknęło, ale miejmy nadzieję, że w życiu będzie jakaś próba kontynuacji. Czerwca 2023 już nie będzie nigdy. Natomiast ważne, żeby były sukcesy, dobre chwile i żeby coś po tym Czerwusiu trwałego, bardzo trwałego, zostało. Dziękuję Ci bardzo, czerwcu 2023 :!: Dziękuję Państwu. Do usłyszenia.

kmroz - 3 Sierpień 2024, 21:18

PiotrNS, przepiękna opowieść i co się ceni faktycznie całkiem zwięzła, przez co zdołałem przeczytać ją od deski do deski :jupi: Bardzo doceniam niektóre wstawki, a także muszę przyznać, że pod względem pogodowym po przeczytaniu tej opowieści nieco bardziej rozumiem, czemu uważasz ten czerwiec za przełamka. I masz rację, że te czasy PRL rzeczywiście się strasznie uparły na sezony letnie w naszej części kontynentu i że przed 1960 rokiem nie było aż tak z nimi "źle"...

To tyle jeśli chodzi o pogodę. Patrząc na resztę opowieści to przede wszystkim bardzo ciesze się, że ten czas był dla Ciebie tak niezwykły i piękny. U mnie kończenie studiów i jego otoczka były dużo, dużo mniej przyjemne i trochę zazdroszczę Ci tego uchowania dobrych relacji z komisją i promotorem, podczas gdy mnie mieli dość i mnie przepychali. Pewnie to zasługa tego, że Ty w sumie przez całe studia miałeś zupełnie inne podejście niż ja (ja jakoś po 2 roku totalnie straciłem swój zapał), a trochę jednak natury Twoich studiów. Zazdroszczę Ci też tego, że pogoda nie zdołała zepsuć Twojej radości, czego o sobie w tym czasie nie mogę powiedzieć... Mimo tego "zjawienia się zimy jak na zamówienie" (twój cytat xd), to niestety bardzo żyłem tym niepowodzeniem na dłuższą metę i kontynuacją serii nieciekawych lutych, choć po 2024 roku sobie zdałem sprawę, że podchodziłęm do tego zbyt surowo (ostatnio nawet popełniłem jednego posta na tym w dziale miesiące których niedocenialiśmy)

Odnosząc się do poszczególnych fragmentów Twojej opowieści. Na pewno bardzo zwróciło moją uwagę zdjęcie jeszcze kwitnącego kasztanowca z 2.06, dla mnie to totalny szok, poza 2021 rokiem nigdy czegoś takiego nie widziałem u siebie. Widać jak duża radość płynie z tego "bożocielnego" tygodnia, który tak wyróżnił Twój region - zupełnie jak zrobiła to 2 dekada Stykusia z moim. Bardzo przyjemnie mi się czytało o tym odsuwaniu ocieplenia (zupełnie jak teraz :serce: ) i o tym "magicznie lodowym" 13.06, ale fajnie też się odnosiłeś do półrocznicowego tematu. Akurat półrocznica to mi się najbardziej kojarzy z 11.06, zwłaszcza że wtedy podobnie jak pół roku wcześniej, też byłem na basenie z tym samym znajomym. Z 14-15.06 kojarzą mi się zupełnie inne rzeczy, ale to tu póki co nie będę mieszał. Bardzo mi się spodobała ta wstawka o spotkaniu z 16.06, nie wiem czy dobrze zrozumiałem, że chodziło Ci o to, że najlepsze imprezy są w kuchni i na balkonie, ale coś w tym jest - ostatnio byłem na takiej sporej domówce 5.07 i faktycznie główne co z niej pamiętam to kuchnia i balkon :lol: Miło było czytać o weekendzie 17-18.06, który jak dobrze wiesz też spędziłem w Krakowie, choć no właściwie to tylko formalnie Krakowie, bo Nowa Huta to taki Kraków, jak Wawer Warszawa :-> Nie wiem czy trochę mimo wszystko nieprzesadnie bronisz tego ocieplenia z okolicy przesilenia i też mimo wszystko podziwiam tę Twoją pewność z 21.06, że jesli w tym dniu się uda, to w kolejnych też nic nie będzie - 22.06 miałeś jednak bardzo blisko, a i prognozy na 26.06 i 30.06 wcale nie były takie pewne. Fajnie natomiast, że to ochłodzenie od 24.06 nie było u Ciebie (mowa tu zarówno o krk jak i NS) nie było tak pizdowate jak u mnie. Jak dobrze wiesz, to dzień 24.06 był dniem mojego złego stanu psychicznego, w którym do mnie dotarło, że w skali kraju, jak i u mnie nie ma mowy o żadnym przełamku.

Co do końcówki, to czytanie o dniach 26-30.06 było poezją i przyjemnością. Nawet to, jak takie codzienne typowe rzeczy były wtedy czymś innym (tu aż mam ochotę zacytować również Twój komentarz odn tego, jak ja pisałem o Początkach Pięknego snu, a ty wtedy skomentowałeś, że właśnie Ciebie zszokowało, że o każdej zwykłej czynności życiowej jak zakupy czy czekanie na przystanku w tym czasie, pisałem z taką euforią). Na pewno, jak już napisałem w drugim akapicie, mocno Ci zazdroszczę tej otoczki, a tego, że byłeś w niej jedynym mężczyzną (jeśli chodzi o studentów) to już w ogóle :lol: Na pewno to musiało być wyjątkowo miłe. Tak samo ten cudowny powrót do domu. Nie chce brzmieć, jakbym był zawistny i zazdrosny, ale otoczka mojego dnia obrony jest przy Twoim naprawdę pusta, a jej największą atrakcją była chyba... pogoda. Mam wrażenie, że zarówno ja, jak i moje otoczenie zareagowało na to w stylu "no wreszcie" i taki oddech ulgi, ale ciężko było mówić o takiej prawdziwej radości... Oczywiście rodzina się bardzo cieszyła, a i wśród znajomych dostałem wiele miłych wiadomości, ale to jakby nie było to, o czym ty piszesz. Pisałem już na forum nieraz, że dla mnie takim czasem przełamania na lepsze były okolice 10.05.2023, a pierwsze 3 miesiące po obronie jakoś tak sobie wspominam, choć mimo wszystko jest miło sobie popatrzeć na zdjęcia lekkiej zimki i wydarzeń, które wtedy miały miejsce - mimo wszystko okres 7-10.02 przyniósł trochę ciekawego

Ale dobra, nie o mnie tu miało być :lol: Generalnie też muszę przyznać bardzo Cię szanuję za to, że umiesz tak długo sobie odmawiać słuchania piosenek czy jechania w jakieś miejsce. Ja mam trochę odwrotnie, często słucham dobrze kojarzących mi się piosenek i sobie wyobrażam przy nich lepszy czas (w pogodzie, ale nie tylko). I może właśnie dlatego takie dobre chwile Tobie jakoś wchodzą lepiej...

A na sam koniec oczywiście piotrowanko. Wobec tej Twojej filozofii, która sorry, ale się kupy nie trzyma. Sam napisałeś, że lubisz coś przecierpieć, aby potem się podwójnie cieszyć z sukcesu. A następnie piszesz, że fajnie by było doświadczyć pięknego lata po pięknej zimie. Gdzie w tym by było cierpienie? Cierpienie to właśnie miałeś w Patolutym 2024 ;) :( Poruszałem ten temat już nieraz, ale ciągle nie potrafię tego pojąć...

FKP - 3 Sierpień 2024, 21:22

To w tamtym roku był sezon burzowy :?: :shock:
Bartek617 - 4 Sierpień 2024, 00:43

Rok 2022 czy 2023 oddaje esencję istniejącego sezonu burzowego- sam fakt, że większość stacji synoptycznych przestała wtedy funkcjonować pod względem pomiarów, może dawać do myślenia. :-( A na stolicę Małopolski akurat zaczęło się naprawdę zrzucanie dodatkowych haków i podawanie po 2x więcej dni niż było naprawdę... :-(


Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group