A jeśli faktycznie nie ma tam stacji, to z tych dwóch wymienionych przez Ciebie miejscowości to zapewne temperatury z Larisy są bardziej reprezentatywne dla Paralii niż temperatury z Salonik.Awin - 24 Lipiec 2019, 11:43 Szukałem właśnie na ogimecie jeden z tych dni i nic. Skąd masz informacje o tej stacji?kmroz - 25 Lipiec 2019, 15:26 Mój wyjazd do Wilna w dniach 28.09-2.10.2014
Zaczął się, tak jak pamiętam - pochmurno, z dość przyjemnymi temperaturami i ciepłymi nocami. W ciągu wyjazdu jednak nawiedził nas zimny wyż, 1.10 odwiedziliśmy dworek Piłsudskiego (miejsce narodzin) i była piękna pogoda, ale też zimno - chociaż słonko grzało i o dziwo mimo takich temperatur, mało kto na zdjęciach jest w kurtce, włącznie ze mną. Ostatniego dnia (2.10) wyjechaliśmy bladym świtem i miejscami był jeszcze szron (!) - czyli widać, że stacja w Wilnie pewnie jest położona trochę w MWC, skoro nie zanotowała tamtej nocy przymrozku.
https://www.ogimet.com/cg...&day=03&hora=03PiotrNS - 23 Sierpień 2019, 20:51 No to kolej na mnie
Miałem w życiu szczęście odbyć kilka naprawdę wspaniałych i pozostawiających miłe wspomnienia podróży, zacznę jednak od tej największej i najdłuższej - na razie podróży życia.
W poniedziałek 29 grudnia 2014 roku, około południa pojawiłem się w okolicy warszawskiej stacji meteorologicznej na Okęciu Tak zaczynała się wyjątkowa, trzytygodniowa przygoda, podróż jakiej nie zapomnę nigdy. W Warszawie była mroźna pogoda. Temperatura wynosiła -5 stopni i leżało trochę śniegu, którego raz po raz nieco dosypywało. W przerwach między lekkimi opadami niebo przecierało się i ukazywało się słońce.
Identyczny Boeing 787-8 (choć nie ten konkretnie) samolot przeniesie mnie za chwilę do miasta, które nigdy nie zasypia. I nie mam na myśli Krakowa w pierwszych dniach października xD
Jeszcze przed wejściem na pokład, około 16-tej słyszałem przez telefon, że w Sączu śnieg pada tak intensywnie, że świata nie widać. Czyli ciepli pasterze odeszli już w niepamięć. Kiedy zrobiło się już ciemno, po odlodzeniu skrzydeł, odbiłem się od ziemi. Wrócę tu już w 2015 roku.
Po niemal dziewięciu godzinach nieprzespanego lotu (nie potrafię spać w podróży poza wyjątkowymi sytuacjami) dotarłem do celu. Lotnisko Kennedy'ego w Nowym Jorku jest przeogromne i kołowanie do odpowiedniego stanowiska trwało ponad pół godziny. Choć w Polsce dochodziła już 4 nad ranem, tu pora była jeszcze młoda. Po przejeździe przez miasto i pierwszych kilku spojrzeniach na jedno z centrów światowej kultury, dojechaliśmy do hotelu, w którym zajęliśmy 14 piętro. Taki widok dane nam było podziwiać z okien
Na tamtą chwilę byłem zbyt zmęczony i podekscytowany, by poczuć jakąkolwiek pogodę. Ta dała jednak o sobie znać nazajutrz, 30 grudnia.
Tego dnia z samego rana udaliśmy się na wyspę Ellis Island w celu zapoznania się z symbolem Nowego Jorku i historią imigrantów przedstawioną w tamtejszym muzeum. Słoneczny poranek dawał nadzieję na przyjemne warunki zwiedzania, ale przezornie ubrałem się najcieplej jak mogłem - miałem grubą bluzę z kapturem i ocieplaną, ale nie puchową kurtkę. I tego trochę żałuje. Nigdy nie przepadałem za puchowymi kurtkami, ale po tej podróży całkowicie zmieniłem zdanie
Już płynąc statkiem na wyspę czułem zimno. Wzmagający się wiatr wiał prosto w twarze, a odczuwalna temperatura mieściła się koło zera. Do tego wszechobecna wilgoć nie pomagała. Mimo to, nic nie przeszkadzało dobremu humorowi, nawet dreszcze na całym ciele. No bo jak tu nie docenić tak wspaniałego widoku na Dolny Manhattan?
Zmarzliśmy wszyscy, toteż postanowiliśmy dodać sobie trochę siły przed wyprawą na Manhattan i po wizycie w jeszcze paru miejscach wróciliśmy po południu do hotelu. Największe wrażenia wciąż przed nami.
To był błąd że poszedłem się chwilę przespać. Niepotrzebnie się ogrzałem, bo kiedy wieczorem, już po 21-ej wyszliśmy na zewnątrz, przeżyłem mały szok termiczny.
Z tym że czym jest szok termiczny wobec szoku wywołanym widokiem mieniących się tysiącem kolorów wieżowców na Manhattanie i Times Square - "skrzyżowania świata" rozświetlonego mnóstwem świateł i reklam. Miasto przygotowywało się do sylwestrowego szaleństwa.
Naprawdę gorąco polecam każdemu, by choć raz pojechać i to zobaczyć. To miejsce jest tak niesamowite, że choć minęło niemal pięć lat, wciąż pamiętam każdy detal. A wrażenia jakich doświadczyłem na miejscu były tak silne, że chyba niewiele rzeczy tak mnie poruszyło - no, może kwiecień 2018 albo bolid Perseidów przelatujący tuż nad błyskającą chmurą burzową 12 sierpnia tego roku To miasto naprawdę nigdy nie śpi, o każdej godzinie ulicami płynie tłum ludzi, mnóstwo kultur, języków, wyznań. Ma się poczucie bycia w ścisłym centrum świata... choć pod pewnym względem czułem się, jakbym znajdował się na Alasce, a nie na równiku.
Wiał wiatr, który między wieżowcami atakował z różnych stron. Tworzyły się "przeciągi", które tylko wzmacniały odczuwanie chłodu. Temperatura spadła poniżej zera, a przy atlantyckiej wilgotności i takim wietrze, czułem się, jakby to był naprawdę wielki mróz. Uczciwie przyznaję, że nawet 7 stycznia 2017 czy 1 marca 2018 nie było mi tak źle. Z jednej strony pogoda w obliczu takich wrażeń jest jedną z ostatnich rzeczy, o jakich się myśli, lecz z drugiej - człowiek samoczynnie i bezwładnie gra na zębach z zimna. Ani czapka, ani szalik nie pomagały. Zimno zdawało się wkradać gdzie się da i nie było przed nim ucieczki innej, jak do hotelu, gdzie wróciliśmy dopiero po północy. Szczerze to wobec poznawania tak niezwykłego miejsca sam nie chciałem wracać, ale i tak w takich chwilach wszyscy jesteśmy fanami klimatów podzwrotnikowych. W dodatku zmęczonymi A przed nami kolejny aktywny dzień.
W Sylwestra czekał nas wyjazd do Connecticut w celu odwiedzenia znajomej. Była piękna pogoda, świeciło słońce pozwalające na dokładne zaobserwowanie Appalachów i rodzimej przyrody. Temperatura ta sama, ale już bez wiatru. Niestety nie czułem się dobrze. W nocy na Times Square zwyczajnie mnie "przewiało"
Nie był to najlepszy dzień. Przede mną jeszcze wiele dni podróży, a tu z godziny na godzinę czułem się coraz gorzej. Rozbolał mnie kark, wczoraj w nocy przewiało mnie tak, że ledwo mogłem ruszać głową. Próbowałem się trochę "pogimnastykować", ale to nic nie pomagało. Byłem osłabiony i bałem się o to, co będzie jutro, pojutrze, w dalszej perspektywie... Pocieszał mnie tylko piękny zachód słońca złapany w drodze powrotnej, ostatni w 2014 roku.
Po powrocie do hotelu wpadłem w stan podgorączkowy. To było apogeum mojego złego samopoczucia. Podkręciłem temperaturę w pokoju, lecz niewiele mi to dało, leżałem na łóżku trzęsąc się z zimna. Zbliżała się 18, północ w Polsce. Na kilka minut przed nią zadzwoniłem, usłyszałem że w Nowym Sączu jest chłodno, ale wieczorne mgły ustąpiły i jest dobra widoczność, pięknie widać pierwsze fajerwerki. Poczułem tęsknotę za domem, za Polską. W Wielkim Jabłku nikt nie strzela, wieczór jak wieczór, a myśl o kolejnym wyjściu na ten ziąb napełniała mnie przerażeniem. Ale było to nieuniknione, bo na późniejszą godzinę byliśmy umówieni z amerykańskimi przyjaciółmi na kolację w restauracji w Newark. Znów do chłodu dołączył wiatr. Dmuchało tak, że nie wiem. Powinienem był ubrać się elegancko, ale z tego wszystkiego ubrałem najgrubszą bluzę, byle tylko jak najmniej zmarznąć
I chyba stał się noworoczny cud. Kiedy przed północą, pojedzeni i rozbawieni pojechaliśmy powitać Nowy Rok w miejsce, skąd dobrze widać panoramę miasta, poczułem że ból mija. Dojechaliśmy tam rzutem na taśmę, na kilka minut przed 24-tą. Próbowałem zrobić jakieś zdjęcie, ale wszystkie wyszły rozmazane, jak tu się nie trząść Po chwili kula na Times Square opadła i pojawiły się fajerwerki. Rozpoczął się 2015 rok, rok do którego z wielu powodów mam słabość. Piękny, niezapomniany rok, nie tylko z powodu pogody. Chyba osobiście najlepszy rok w moim życiu, choć lata 2016-2018 również zaliczam do złotego czasu swojego życia. 2019 może jeszcze na to zasłuży
Po spontanicznym obdarowaniu się życzeniami wraz z zebranymi dookoła turystami i Amerykanami, wróciliśmy do hotelu, gdzie tym razem mogliśmy sobie pozwolić na dłuższy sen. I tak wszystko dobrze się skończyło. Rano wstałem pełny sił i energii, w czym pomogło mi przepiękne słońce, bezchmurne niebo i brak wiatru. Opracowałem dobrą taktykę na przegonienie choroby - dobrze zjeść i dobrze się wyspać
Tego dnia mieliśmy najwięcej do zwiedzania. Wróciliśmy do centrum, "zaliczyliśmy" lodowisko, na którym Kevin ścigał się z "Mokrymi Bandytami", przeszliśmy się po Central Parku, złapaliśmy za rogi obleganego przez turystów z Azji byka na Wall Street i jeszcze lepiej zgłębiliśmy architekturę. Byliśmy też w Ground Zero, miejscu gdzie zdaniem niektórych w 2001 roku zakończył się XX wiek. Wprawdzie temperatura osiągnęła zaledwie 3 stopnie, ale przy braku wiatru i niższej wilgotności powietrza było to niestraszne
Od góry: Ground Zero i Freedom Tower (World Trade Center), "lodowisko Kevina", Most Brooklyński i Flatiron Building. Wspaniały dzień i wspaniała pogoda
2 stycznia pożegnaliśmy się z Nowym Jorkiem i ruszyliśmy trochę na południe, do stolicy światowego mocarstwa. Dystrykt Kolumbii leży na podobnej szerokości geograficznej co Neapol, toteż czuć już różnice w klimacie. Dzień był pochmurny, lecz autentycznie ciepły. Przy 12 stopniach odważyłem się zdjąć kurtkę.
Waszyngton bardzo mnie zaskoczył. Choć to miasto jest siedzibą Prezydenta USA i władz centralnych, kompletnie nie przypomina metropolii. Naprawdę wystawna jest tam jedna, dwie ulice, gdzie mieszczą się hotele dla dyplomatów. Poza tym - zwykła mieścina. W promieniu kilometra od Białego Domu można zobaczyć nieco zaniedbane kamieniczki i blaszane sklepy. Dość nietypowe. Niestety w tym mieście nie spędziliśmy dużo czasu. Z powodu prac remontowych nie można było zbliżyć się do Białego Domu i Kapitolu. Wprawdzie istniała szansa, by dostać się tam od innej strony, ale kolejka do skrupulatnej kontroli bezpieczeństwa okazała się tak duża, że odpuściliśmy. I tak zobaczyliśmy wszystko co możliwe - tyle że z dalsza. Biały Dom widać w głębi poniższego zdjęcia.
Po dwóch godzinach, minąwszy gmach Pentagonu, opuściliśmy Waszyngton. I tak kończy się pierwsza część podróży. Druga będzie cieplejsza. Dużo cieplejsza