Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.
Polityka Cookies    Dowiedz się więcej    Cyberbezpieczeństwo OK
Forum wielotematyczne LUKEDIRT Strona Główna
 Strona Główna  FAQ  Szukaj  Użytkownicy  Grupy  Statystyki  Rejestracja  Zaloguj  Album

Poprzedni temat :: Następny temat
Jak dotąd rekordowa wycieczka rowerowa 20 czerwca 2023 r.
Autor Wiadomość
PiotrNS 
Poziom najwyższy
Fan normalności



Hobby: Większość z wymienionych
Pomógł: 127 razy
Wiek: 25
Dołączył: 01 Maj 2019
Posty: 12293
Miejsce zamieszkania: Nowy Sącz/Kraków
Wysłany: 18 Listopad 2023, 18:11   Jak dotąd rekordowa wycieczka rowerowa 20 czerwca 2023 r.

Witajcie :jupi:

Czerwiec 2023… Ile mógłbym napisać czy opowiedzieć o tym miesiącu. I opowiem - wszystko w swoim czasie, jeszcze będziecie mieli dość. Na razie wystarczy wspomnieć, że chyba żaden inny miesiąc nie ma w mojej historii tak dobrej statystyki. Bardzo dobrze się zaczynał, wspaniale kończył i trzymał poziom przez cały czas; takiego miesiąca życzyłbym w życiu każdemu z Was. Spotkało mnie wiele dobrych rzeczy, ale co cieszyło mnie szczególnie, zdecydowana większość z nich nie była dziełem przypadku lecz wynikała z tego, że dobrze wykonałem swoją pracę, dzięki czemu niejako zabezpieczyłem sobie możliwość wystąpienia tych wszystkich dobrych rzeczy, które stały się moim udziałem. Na pewno nie miałem wpływu na pogodę, ale i ona spisała się bardzo dobrze. Choć w skali kraju tego nie widać, tegoroczny czerwiec był w moim regionie prawdziwym odmieńcem w stosunku do wielu przed nim. Może nie był chłodny, ale z tak skromnym odchyleniem od normy trochę jakby był. Długo czekaliśmy tu na pierwsze gorące dni i właśnie w tym czasiem, gdy stały się rzeczywistością, pomyślałem że na mnie czas. I czas sięgnąć po swoje marzenia.
O dalekiej wyprawie rowerowej marzyłem prawie cały rok. Myśli o tym, by znów wybrać się w dalekie jak na ten środek transportu, nieodkryte strony, dodawały mi wigoru zimą i wiosną, kiedy mierzyłem się z różnymi wyzwaniami. Rzucenie się w podróżniczy wir miało być pewnego rodzaju nagrodą i w końcu przyszedł czas, aby ją odebrać. Problem był tylko jeden - otóż pierwszy raz w sezonie wsiadłem na rower 2 czerwca. 15-go formalnie zainaugurowałem sezon przejeżdżając skromne 15 km po okolicznych wsiach. Nic niezwykłego. Bardziej niezwykłe było to, że zaledwie kilka dni później postanowiłem pójść na całość. Wiarę w przygotowanie fizyczne opierałem na rekordach w chodzie sportowym bitych przez ostatnie dziesięć miesięcy, kiedy to notorycznie wychodziłem na zajęcia na studiach na ostatnią chwilę, a mimo to nie spóźniałem się. Uznałem, że te dość nietypowe i nieco wymuszone aktywności utrzymały mnie w formie na tyle dobrej, że wrócę do domu w jednym kawałku. Rower też.
Mimo to, dzień przed wyjazdem był dla mnie trochę stresujący. Często tak jest - kiedy jużwyjadę, jest świetnie, cieszę się każdą chwilą i jestem bardzo zadowolony z tego, że wyruszyłem, ale zanim to się stanę, myślę czy sobie poradzę i czy na pewno mi się chce. Tym razem doszedł do tego jeszcze lęk przed niedźwiedziami. Kilka tygodni temu misiek grasował po obrzeżach miasta, a teraz ja mam zamiar wybrać się na samotną wyprawę w rejony, gdzie podobno jest ich całkiem sporo… Opracowałem plan działania - oczy dookoła głowy, co jakiś czas robić trochę hałasu, a w razie spotkania nie szarżować, ostrożnie się wycofać, odpuścić sobie dalszą jazdę, wrócić do domu i pochwalić się Fanowi, że przebiłem jego rendez-vous z łosiem. Mimo to, czułem lekki niepokój. Tego dnia nadrabiałem książkowe zaległości wynikające z niedawno minionej sesji, ale ze skupieniem bywało różnie. Kluczowe było to, żeby po prostu ruszyć przed siebie. A potem jakoś to będzie!
Tym razem nie wstawałem specjalnie o żadnej dziwnej porze. Przesilenie letnie było o krok i nie musiałem martwić się o to, że zabraknie mi dnia. Uznałem, że zrekompensowanie sobie gorszego przygotowania fizycznego lepszym wypoczynkiem może być sensownym pomysłem. Pogoda też zapowiadała się dobra. No, niby dobra. Bo w tym czasie media odpaliły się mocniej niż piłkarze reprezentacji Mołdawii w drugiej połowie słynnego meczu z biało-czerwonymi. Zaczynałem zastanawiać się, czy nie przenikam do alternatywnej rzeczywistości, w której czerwcowe przekroczenie 30 stopni w zachodniej Polsce jest asumptem do katastroficznie brzmiących ostrzeżeń kierowanych do mieszkańców byłej Galicji. Czy to efekt motyla? Czy jakiś klimatyczny reset? A może sytuacja, w której najrozsądniej byłoby rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady? Rację przyznałem trzeciej propozycji, tyle że Bieszczady postanowiłem zamienić na Beskid Sądecki.
20 czerwca, godzina 8:12. Właśnie wtedy zrobiłem zdjęcie licznika, najbliższego otoczenia domu i ruszyłem w daleką drogę.



Temperatura wynosiła skromne 19 stopni. Kiedy po dostaniu się na ścieżkę rowerową zacienioną drzewami pokonywałem krótki odcinek do kładki nad Kamienicą, poczułem nawet lekki chłód. Ciepło zrobiło się, kiedy wjechałem na powoli nagrzewającą się patelnię utworzonąprzez ruchliwą i słabo osłoniętą drogę w stronę Krynicy. Starałem się jednak o tym nie myśleć - ani o tym, że porządnie się zgrzeję ani o tym, że jużpierwszy podjazd trochę mnie irytuje. Na tym etapie chciałem po prostu jechać, by w możliwie krótkim czasie znaleźć się jak najdalej.
A co było pierwszym z celów? Otóż Jaworzyna Krynicka z przystankiem na Hali Łabowskiej. Choć może wydać się to zaskakujące, nigdy dotąd nie odwiedziłem Krynicy-Zdroju na rowerze. Powód był i jest prosty - bardzo niebezpieczna droga bez ścieżek, a nawet porządnego pobocza. Takie z kawałkami szkła się nie liczy. Szybko jadący kierowcy, ciężarówki - no nie dla mnie taka jazda. Choć jestem zdania, że rowerzyści stanowią integralną część ruchu drogowego i są jego normalnymi uczestnikami, to na niektóre drogi nie ma co się pakować. Dlatego swoją obecność w tym miejscu ograniczyłem do minimum i po przejechaniu przez wyposażonąw chodnik, jeszcze wygodną Nawojową, tylko wypatrywałem drogi ucieczki. Po drodze sfotografowałem tylko most we Frycowej, ładnie prezentujący się w promieniach porannego słońca.



Tuż przed 9:00 przystąpiłem do oszukiwania systemu - skoro bowiem nie zamierzam dotrzeć do Krynicy normalną drogą, przebiję się przez góry! Na początku jeszcze dość odległe. Zjechałem z głównej drogi w miejscowości Maciejowa, gdzie jeszcze przed zasmakowaniem podjazdów miałem chwilę na nacieszenie się wiejską sielanką i krajobrazami emanującymi spokojem.



Na wiele godzin pożegnałem się z ruchliwymi ulicami. Zanurkowałem w przyrodzie. Ta z kolei wydawała się umiarkowanie gościnną - z jednej strony cieszyła moje oczy pięknymi widokami, z drugiej zaś coraz śmielej darzyła mnie naprawdę wysoką odczuwalnie temperaturą.





Za sprawą tego faktu wiedziałem, że nie mam na co czekać. Na górze będzie chłodniej.
Początkowo droga wiodła dość łagodnie nachylonym zboczem gór. Minąłem dość popularnąpiknikowo-grillową leśną miejscówkę Feleczyn...



...i stopniowo żegnałem się z przejawami cywilizacji, zmierzając coraz wyżej, w kierunku krajobrazów charakterystycznych dla niskich gór. Nawet nie zauważyłem, że obok mnie już wyrósł szumiący strumień. Jak prawie zawsze w tych okolicach, kusił czystą i chłodną wodą, kiedy na skórze pojawiały się pierwsze krople potu. Pierwsze krótkie postoje i uzupełnianie płynów wyczulały zmysły na śpiew ptaków. Patrzyłem na porastające zbocza drzewa, na wszechobecną świeżą zieleń i zastanawiałem się, jak wyglądało to miejsce podczas najpiękniejszych zimowych okresów minionego sezonu.



Kiedy zjechałem z asfaltu na charakterystycznągórską dróżkę, wyobrazić sobie mogłem tylko sanie. Nachylenie ternu stawało się bowiem coraz większe, wraz ze stromizną gruntu spadały nie tylko kalorie, lecz również temperatura, zasięg tymczasowo przechodził do historii, a ja zastanawiałem się jak blisko jest pierwszy z moich celów.
Okazało się, że zbliżyłem się do niego zaskakująco wcześnie. Już o 10:00, godzinę po zjechaniu z głównej drogi, znalazłem się na rozdrożu pod Halą Łabowską.



Miejsce to mogło być trochę lepiej oznakowane, bowiem przez kilka minut nie wiedziałem, w którą stronę się udać, by w razie dokonania złego wyboru nie narażać się na trudny powrót do punktu wyjścia Na tym obszarze było bowiem bardziej stromo i nie zdołałem pokonać dzielącego mnie od hali dystansu na raz.



Złapałem pływający zasięg, który pozbawił mnie wątpliwości, po czym na chwilę wjechałem w ciemny las pełen kałuż i jakby bardziej śmiałych ptaków (może w moim imieniu chciały odstraszyć niedźwiedzie?), po czym dotarłem do początku hali.



Zaraz po osiągnięciu płaskiego terenu moim oczom ukazało się schronisko. Byłem tutaj tylko raz, pieszo 16 czerwca 2017; wtedy pogoda była jednak zdecydowanie inna, zaś zamglenia ograniczały widok.



Tym razem niby mogłem podziwiać otoczenie w pełnej krasie, ale problem był inny. Muchy. Mnóstwo much. Nie wiem skąd ich się tyle wzięło, ale nie chciały mi odpuścić nawet na chwilę. Nieważne czy wyszedłem za budynek, aby spojrzeć w stronę nizin, czy stanąłem na pieńku, by lepiej objąć wzrokiem góry - ciągle mnie oblegały.





Przy robieniu zdjęć, machałem drugą ręką z taką energią i szybkością, że przypominałem chyba wycieraczkę samochodową podczas przeciętnego wyjazdu do Lidla w Katowicach w Wigilię Bożego Narodzenia. Nie dały mi szans na to, aby pobyć tu trochę dłużej. Zrobiłem tylko szybki pieszy rekonesans okolicy i wbiłem pinezkę w tablicę przy schronisku, za pośrednictwem której ktoś pytał, w którą stronę dany turysta ma zamiar się udać. Zaznaczyłem kierunek południowy-wschód. Przyjrzałem się dość niepokojąco wyglądającej wycince drzew...



...i nie mając zamiaru w dalszym ciągu odganiać się od napastliwych much, po krótkim czasie odjechałem w dalszą drogę.



Optymistycznie zakładałem, że za godzinę mogę mieć za sobą już połowę szlaku łączącego moją lokalizację z JaworzynąKrynicką. A był to szlak czerwony, przechodzący następnie w niebieski. Mapa pokazywała, że przede mną dość spory kawałek drogi. I choć tempo jest w takich wyprawach sprawą drugorzędną, wolałem mieć ją w miarę wnet za sobą. Kluczem do sukcesu dzisiejszego przedsięwzięcia było bowiem nie spotkać niedźwiedzia. A właśnie na tym odcinku prawdopodobieństwo jego spotkania szacowałem jako największe.



Początek drogi był bardzo przyjemny. Łagodnie wijący się niezbyt ostrymi zakrętami szlak lekko opadał, by potem również spokojnie wznosić mnie na wyższą wysokość. W dość szybkim tempie mijałem kolejne przyrodnicze ciekawostki, a przerzedzenia lasu pozwalały cieszyć się jeszcze piękniejszymi widokami.







Lato kwitło. I to głównie dookoła, nie na mojej skórze. Niebo zachmurzyło się i temperatura odczuwalna wyraźnie spadła, pozwalając mi zapomnieć o zapowiadanym piekarniku. A co najważniejsze - tymczasowo muchy za mną nie nadążały. Kilka razy musiałem ratować się przed wpadnięciem w pokaźne kałuże, kiedy indziej zaś mój entuzjazm gasiły duże kamienie, przez które przejechać można było tylko mając w zanadrzu możliwość podparcia się nogą. Tuż przed wiatą na Juchówkach, gdzie kilka minut po 11:00 na chwilę się zatrzymałem, czekał mnie dość wyrazisty zjazd.





Do tego momentu szło lekko. Po wyjeździe w dalszą drogę dotarłem za to w najbardziej nieprzyjemne i forsujące miejsce na pokonywanym tego dnia górskim szlaku. To odcinek podjazdu przed Runkiem. Dostawałem się na wysokość przekraczającą 1000 m n.p.m i na stosunkowo krótkim dystansie musiałem zyskać 150 m. W połączeniu z dość kamienistą dróżką i ponownie atakującymi muchami było to trudne 40 minut. Brakowało też pięknego widoku. Jakoś łatwiej pokonuje mi się takie zwyżkowania, kiedy mam przed sobą czy obok siebie ekspektatywę wielkiej satysfakcji w postaci imponującego pejzażu. Tak jest chociażby podczas jazdy na Przehybę, Jaworze czy Mogielicę. Ten fragment gór jest natomiast gęsto porośnięty drzewami. Brakuje prześwitów i ekspozycji. Kiedy w bólach dostałem się na szczyt Runku (1070 m n.p.m), jedynym co się zmieniło, było trochę bardziej widoczne niebo, mniej zakryte przez drzewa.



Teoretycznie mogłem wdrapać się na małą skarpę i stamtąd wypatrywać pejzaży, ale z uwagi na możliwość napotkania na niej niepożądanej fauny w postaci żmij zygzakowatych, wolałem odpuścić i po krótkim odpoczynku pośrodku niczego (na Runku nie ma nic szczególnie ciekawego), wolałem skupić się na atakowaniu zasadniczego szczytu.



Cieszyło zwłaszcza to, że znajdował się już o połowę bliżej niż zostawiona hen, daleko za plecami Hala Łabowska. Przez około kwadrans udało mi się podładować swoje wewnętrzne baterie i ruszyłem dalej. Początkowo droga pięła się dość wyraźnie w górę, następnie jazda stała się łatwiejsza. Spomiędzy drzew prześwitywały coraz lepsze widoki, a na wygodnym, szerokim szlaku napotkałem pierwszych turystów.



Przestałem obawiać się niedźwiedzi i czułem jak zbliżam się do najwyżej położonego punktu dzisiejszej wyprawy. Już wiedziałem, że przewidywania pokonania całej drogi z Hali Łabowskiej w półtorej godziny były zbyt optymistyczne, jednak czułem, że i tak od Jaworzyny dzieli mnie już tylko chwila. Kiedy szczyt pojawił się w zasięgu wzroku, zobaczyłem w oddali zabudowania Krynicy-Zdroju i pierwsze elementy infrastruktury narciarskiej, czekała mnie jednak wymuszona zmiana planów. W związku z prowadzonymi pracami budowlanymi ten dzielący mnie od celu fragment szlaku niebieskiego (który na Runku zamienił czerwony) został wyłączony z ruchu turystycznego i koniecznym było przeciśnięcie się biegnącym nieco okrężną drogą wokół szczytu szlakiem zielonym. Na szczęście łatwo było na niego trafić - z jednej strony został bowiem obrysowany taśmą wyznaczającą teren budowy. Początkowo było trochę klaustrofobicznie i jazda odbywała się powolnym tempem, jednak im bliżej szczytu, tym więcej było szerokości dookoła.



O 12:40 zameldowałem się pod schroniskiem na Jaworzynie Krynickiej. W przypadku tej góry, schronisko nie znajduje się jednak na szczycie, lecz bezpośrednio pod nim. Od finiszu i głównej bazy noclegowej, gastronomicznej i narciarskiej dzieliło mnie jeszcze 700 m. Znalazłem się na szerokiej, nachylonej łące, a nade mną zaczęły przemykać charakterystyczne czerwone wagoniki kolejki gondolowej.





Po nawierzchni trawiastej i żwirowej nie dało się wyjechać tak komfortowo jak po innym gruncie (za to zjazd po takim podłożu to świetna sprawa) i ostatnie 200 m pokonałem już pieszo. Przed sobąmiałem stację kolejki, która co chwilę połykała kolejny wagonik. Inne ruszały na dół, w stronę Krynicy. Ja natomiast sięgałem szczytu. O 13:00 (dało się zrobić to wcześniej, ale musiałem się trochę porozglądać) trafiłem na samą górę.



Szczyt Jaworzyny Krynickiej jest miejscem typowo turystycznym, ale obliczonym bardziej na narciarzy i kuracjuszy szukających czegoś łatwego i dostępnego o każdej porze roku, aniżeli poszukiwaczy przygód. Szczyt jest dość szczelnie zbudowany - oprócz stacji kolejki mamy tam dwie restauracje i jakieś drobne domki do wynajęcia.





No i jednak, Spotkałem niedźwiedzie…



Ludzi dużo, ale prawie wszyscy dotarli tutaj kolejką lub szlakiem od strony Krynicy, nie zaś tym przemierzonym przeze mnie. I nie dziwię się. Ten z Hali Łabowskiej był niemal w całości porośnięty i przypominał bardziej zwykłą leśnąścieżkę. Trasa z Krynicy to lepsze widoki w praktycznie każdą stronę. Sam Beskid Sądecki też zawiera ciekawsze miejsca. Gdyby ktoś z Was chciał się tam wybrać, a do dyspozycji miał tylko jeden dzień, polecam przede wszystkim Radziejową zdobywaną od strony Przehyby lub Piwnicznej-Obidzy - mniej drzew, więcej ekspozycji, pocztówkowych widoków na Tatry i Pieniny, a w pakiecie także możliwość zdobycia szczytu z Korony Gór Polskich. Pobyt na Jaworzynie Krynickiej był jednak prawdziwą przyjemnością. Przez chwilę odpocząłem, porozglądałem się po okolicznych szczytach, spojrzałem na widoczne w dole krynickie uzdrowiska...







...i przypomniałem sobie, jak jechałem tą kolejką w ferie zimowe 2009 roku. Minęło dużo czasu i ja byłem kimś zupełnie innym niż wtedy.
A właśnie w tym momencie stało się to szczególnie wyraźne. Akurat tego dnia, na tydzień przed obroną, dokładnie w tym czasie w uniwersyteckim systemie USOS wpisano mi zaliczenie seminarium V roku. Uzyskałem również dobrą recenzję pracy magisterskiej, która była immanentną częścią tego zaliczenia. Od teraz byłem już kompletny i wszystko było wpisane. Musiałem zrobić tylko jeden, ostatni krok - zgłosić program studiów na V roku do rozliczenia. Robiłem tak już cztery razy, jednak ten był szczególny. W ten sposób bowiem zgłaszałem zakończenie studiów. Ostatnie kliknięcie, jeszcze potwierdzenie czy na pewno chcę zgłosić cały program, bo nie będę mógł tego cofnąć. I gotowe. Na wysokości 1114 m n.p.m. odprawiłem się ze studiów. Pozostawała mi tylko obrona za dokładnie tydzień. Rozsiadłem się wygodnie na ławeczce, popatrzyłem na nurkujące w nowopowstałych chmurach szczyty Pasma Jaworzyny, pomyślałem o tym, że świetnie się złożyło i poczułem satysfakcję z tego, że udało się dotrzeć na samą górę niemalże w ramach inauguracji nowego sezonu rowerowego.



Wydawało się, że od tej pory będę już tylko tracił wysokość, nie zaś dostawał się gdziekolwiek pod górę. Optymistycznie nastrajała także pogoda. Gorąca nie czułem w ogóle, ani trochę. Temperatura wręcz neutralna. Słońce przebijało się przez chmury, ale niewiele w tym przedmiocie zmieniało.



Po dwudziestu minutach spędzonych na szczycie rozpocząłem kolejną część swojej wyprawy. Kierunek - Muszyna. Tam bowiem zaczynał się kolejny szlak, który równie dobrze mógłby stać się obiektem zupełnie osobnej wycieczki. Teoretycznie niezłym pomysłem byłoby zahaczenie o Krynicę (część miejską, bo administracyjnie cały czas znajdowałem się na terenie tego miasta), ale dostanie się stamtąd do Muszyny ruchliwą drogą byłoby dość ryzykowne. Pojadę tam następnym razem. Póki co, tylko nieśmiało zbliżyłem się do miasta, po krótkim zjeździe przez jakieś 200 metrów trasą narciarską - w czerwcu oczywiście wolną od kijków i desek.



Jazda takimi nachylonymi trawiastymi łąkami zawsze stanowi frajdę, a tym razem miałem w tym także jeden cel - musiałem namierzyć początek prowadzącego do Muszyny żółtego szlaku. Tablice informacyjne pokazywały, że muszę jechać prosto, ale trzymając się tego kursu skończyłbym w Krynicy. Właściwa droga musiała znajdować się gdzie indziej, problem w tym, że nigdzie jej nie dostrzegałem. Wszędzie tylko drzewa i siatki chroniące narciarzy przed wypadnięciem ze stoku, a przecież gdzieś stąd musi biegnąć rozgałęzienie.



Poszedłem zapytać się o to do karczmy, gdzie zapachy grilla stanowiły dość dużą pokusę, zwłaszcza gdy nie jadło się od kilku godzin (i tak nie ma jednak pokusy kulinarnej większej od zapachu mięsa z grilla i smażonych oscypków wymieszanych z grzańcem na pokrytym białą magią świątecznym jarmarku w Krakowie). Ceniąc sobie stosunkowo lekkie gabaryty nie czekałem na nic i zgodnie ze wskazówką odnalazłem odpowiedni szlak.



Okazało się, że jego początek ukrył się za jedną z restauracji, na wąskim odcinku płaskiego gruntu przed początkiem zbocza, wśród gęsto rosnących drzew. Ścieżka była bardzo niepozorna i jeszcze przez chwilę rozglądałem się za szlaczkami wymalowanymi na drzewach, by upewnić się, czy jestem we właściwym miejscu. Na szczęście teraz zmierzałem już prosto w stronę Muszyny i bardziej zachęcającym, szerszym szlakiem prędko oddalałem się od opuszczonego szczytu. Nachylenie nie było może nadmiernie duże, jednak rozpędzało mnie do prędkości na tyle znacznej, że przez cały czas musiałem trzymać dłoń na hamulcu. Generalnie dobra jazda - prawie żadnych ludzi, potok szumi, droga mało kręta i niezbyt wyboista. Na dłuższąmetę we znaki dawały się jednak kamienie. Przez cały czas podskakiwałem na siodełku i wiedziałem, że jutro ciężko mi będzie siedzieć. Tym bardziej chciałem w możliwie krótkim czasie pokonać ten dystans i wjechać do Muszyny, gdzie czekał na mnie asfalt. Tak jużjest na tego typu wyprawach - kiedy przed wjazdem w góry asfalt się kończy, jest chwila radości z tego, że wkracza się już na wyższy poziom i pozostaje tylko obcowanie z przyrodą. Z kolei przy powrotach marzy się o tym, aby nie psuć już opon i swojego „zawieszenia” jazdą po kamieniach i poruszać się po czymś, co przynajmniej udaje równą powierzchnię. Zatrzymywałem się dwa razy, a podczas jednej z przerw zauważyłem ciekawego drapieżnego ptaka. Prawdopodobnie był to myszołów zwyczajny.



Przez chwilę siedział na gałęzi oddalonego drzewa dając się sfotografować, a następnie majestatycznie wzniósł się w powietrze i odfrunął na południe. Też zmierzałem w tamtym kierunku, jednak ani myślałem go dogonić. Na tym odcinku, podobnie jak przed Jaworzyną Krynicką nie mijałem zbyt wielu punktów widokowych. Sytuacja uległa zmianie, kiedy po czasie tłuczenia się po kamyczkach dotrwałem do asfaltu. Mogło to oznaczać jedno - Muszyna jest jużblisko. Kilka minut po 14:00 znalazłem się na administracyjnym obszarze tego uroczego, a trochę nieodkrytego miasteczka. Góry zostawiałem w tyle, wpadając w spokojny, szeroki krajobraz łąk ozdobionych pojedynczymi, wysokimi drzewami.



Dostrzegałem pierwsze hotele i sanatoria. Wygodną drogą niemal pozbawioną samochodów prędko dojechałem w pobliże centrum, konkretnie koło hotelu Activa. Hotel jest szczególnie popularny wśród miłośników aktywnego spędzania czasu; dysponuje własnym stokiem narciarskim i saneczkowym, wypożyczalnią skuterów śnieżnych, quadów, torem rowerowym, strzelnicą łuczniczą, miejscem do gry w paintball i boiskami. Jest znanym mi miejscem, bo w listopadzie 2009 odbyło się w nim przyjęcie z okazji 80 urodzin ojca chrzestnego mojej Mamy. Kiedy dotarłem w to miejsce, sposób wykonania tablic kierunkowych dość jasno wskazywał na to, co stanowi idealną aktywność fizyczną w Muszynie.



Nie opierałem się temu i przystąpiłem do zwiedzania okolicy, która od początku wyglądała bardzo zachęcająco. Zanim jednak wniknąłem w uliczki miasta, udałem się w jeszcze jedno, wyjątkowe miejsce.
Mofeta znajdująca się w pobliżu miejscowości Jastrzębik, to wyjątkowa atrakcja geologiczna Ziemi Sądeckiej. Odkryte około 100 lat temu na dnie płynącego potoku wyziewy dwutlenku węgla stanowią świadectwo aktywności geologicznej Karpat, są prawdopodobnie związane z wulkanizmem czy metamorfizmem temperaturowym. Aby dotrzeć do bulgoczących źródełek, zboczyłem na chwilę z głównej drogi i skierowałem się w stronę dość zwartej zabudowy Jastrzębika.



Droga wiodła pod górkę - niby niedużo, ale akurat pod takim kątem, za jakim nie przepadam. Nie wiadomo czy pedałować na siedząco czy na stojąco. Ponadto w tym czasie zaczynała trochę doskwierać temperatura. Niebo było w znacznej mierze zachmurzone, ale wkraczałem w porę dnia, kiedy ciepło staje się największe.



Po minięciu kościoła i uroczych pól, wjeżdżając do Jastrzębika, zatrzymałem się przy znajdującym się przy drodze źródełku św. Józefa. Zszedłem schodkami w dół i uzupełniłem butelki płynącą wprost z kranika źródlaną wodą o charakterystycznym, metalicznym smaku.



Od razu wypiłem jej dość dużo, bo smak naprawdę mi „podszedł”, a wysiłek fizyczny i pogoda wzmogły moje pragnienie. Obmyłem twarz dla orzeźwienia, posłuchałem jak miło woda bulgocze i skierowałem się dalej, w stronę już bliskiej mofety. Aby się do niej dostać, musiałem zejść kawałek w dół wąskimi schodami. Mofeta ma postać jakby wydrążonych pieńków wystających z podłoża na małym wzniesieniu. Bezpośrednio za nim znajdowały się zwykłe pola uprawne.



W dwóch otworach wody było mało, jednak środkowa wypełniona była bulgotaniem, tworząc wrażenie, jakby gdzieś w głębi mieściła się kaldera wulkanu. W siarczkowej, zabarwionej związkami chemicznymi i prawdopodobnie osadami hydrohematytu wodzie pływały martwe owady, które przelatując nad źródełkiem, zatruły się wyziewami. Dwutlenek węgla. Tyle się mówi o jego emisji, a tutaj sam, bez rozgłosu wydobywa się na powierzchnię, bulgocze i nadaje powietrzu dziwny zapach. Może to stąd wyszedł Globcio?





Po zapoznaniu z monetą wróciłem do Muszyny, tym razem mając jużz górki. Zrobiło się bardzo ciepło, a ja już pełen dobrych wrażeń i ciekawy tego, co jeszcze mnie spotka, zabrałem się za zwiedzanie, poznawanie miasta. Zdjęcia znajdują się w tym wątku, gorąco polecam: http://www.lukedirt.com.pl/viewtopic.php?t=5868
W Muszynie spędziłem dużo czasu. Trochę dlatego, że chciałem jak najlepiej poznać miasteczko i trafić w każdy ciekawy zakamarek, trochę dlatego, że szukając drogi w dalszym kierunku, trochę pobłądziłem i dwa razy cofałem się przez przejazd kolejowy. W końcu zjechałem w pobliże Popradu i udało mi się trafić na właściwą drogę. Tak zaczynał się kolejny etap i kolejna atrakcja mojej wyprawy - nadpopradzki, transgraniczny szlak rowerowy między Muszyną a Piwniczną-Zdrojem. Atrakcja szeroko opisywana przez różne przewodniki, blogi miłośników dwóch kółek, a także strony samorządowe. Przed jego powstaniem komunikacja rowerowa była utrudniona, gdyż jedynym wyborem była dość ruchliwa i wąska, ograniczona z jednej strony pokaźną skarpą droga powiatowa wiodąca przez Żegiestów. Teraz można było liczyć na przejazd spokojniejszy, obfitujący w jeszcze więcej widoków i bezpieczny. Szczerze mówiąc, przed wyjazdem najbardziej ciekawy byłem właśnie jego, toteż wewnątrz mnie zapanowało dość znaczne ożywienie i zaintrygowanie, gdy zbliżyłem się do pierwszego, ważnego punktu na opisywanej trasie. Granicy polsko-słowackiej. Dojechałem do niej po dość forsującym podjeździe w pobliżu ogrodów sensorycznych (jak opisywałem w wątku dotyczącym samej Muszyny, ich zwiedzanie zaplanowałem na inny czas, gdyż z rowerem byłoby trochę niewygodnie), mijając też basen i spore grupy ludzi wypoczywających nad rzeką.





Zjawiłem się tam chwilę po 16:00, kiedy oprócz tablicy granicznej moim oczom ukazało się także ostrzeżenie przed gwałtownym spadkiem terenu.



Zgodnie z zaleceniem, sprowadziłem rower na dół. Myślę że spokojnie bym to przejechał i nic bym sobie nie zrobił, zwłaszcza po treningu górskich zjazdów podczas powrotu z Beskidu Sądeckiego w sierpniu 2021 - zdecydowałem jednak nie ryzykować. Szybko sprowadziłem się na dół i znalazłem za granicą. Po raz drugi dostałem się na rowerze do sąsiedniego państwa ze stolicą w Bratysławie. Aktualnie z powodu migracyjnej presji w tej okolicy dość często zdarzają się rozmaite kontrole, lecz czas w którym wybrałem się na tę wycieczkę, był jeszcze dość spokojny i można było nawet nie zauważyć, że to jużinna ziemia. Ewentualnie przypomniałyby o tym liczne automatyczne SMS-y. Miałem za sobąjuż naprawdę pokaźną odległość i liczyłem na to, że czeka mnie spokojna jazda po w miarę równym terenie.



Słowacja powitała mnie szerokością, rozległymi szumiącymi łąkami, rozległymi polami świeżo po sianokosach, pachnącą trawą i pełnym słońcem. Dopiero teraz zacząłem na dobre czuć gorąco trwającego dnia. Nie wiem jak było dokładnie tam, ale w Nowym Sączu o tej godzinie notowano dobową temperaturę maksymalną - 29 stopni. Starałem się czerpać jak największą przyjemność - w końcu widoki były naprawdę wyborne.



Po przejechaniu około dwóch kilometrów, kładką nad Popradem wróciłem na chwilę do Polski.







Po naszej stronie przez pewien czas poruszałem się wzdłuż torów kolejowych i drogi dla samochodów, mając Poprad po lewej stronie.



Minęło osiem godzin od rozpoczęcia wyprawy i wtedy zaczęło doskwierać mi zmęczenie. O 16:30 dotarłem do kolejnej kładki, która znów miała sprowadzić mnie na słowacką stronę. Musiałem na chwilę przystanąć.



Myślałem, że jeśli odpowiednio dużo wypiję, doda mi to sił, ale na niewiele się to zdało. Trochę bolały mnie plecy, a świadomość znajdowania się bardzo daleko od domu, w miejscu gdzie nie funkcjonuje żaden transport publiczny mogący pomóc mi w ewakuowaniu się do siebie, nie pomagała. Poprzednie dalekie wyprawy na rowerze obyły się bez tego, ale tym razem niestety doświadczyłem czegoś, co jest zdecydowanie niepożądanym czynnikiem. Kryzys… Zastanawiałem się czy dam radę, czy starczy mi sił. Straciłem nawet zainteresowanie widokami, myśląc tylko o tym, jak daleko jest jeszcze stąd do Piwnicznej. Bo stamtąd droga już będzie znajoma i wiem, czego się spodziewać. Po tym stresującym postoju przekroczyłem Poprad. Trafiłem do miejscowości Mały Lipnik.



W tym miejscu trasa rowerowa pokrywała się z mało uczęszczaną gminną drogą, której stan nawierzchni sprawiał, że doceniałem drogi w Polsce. Starałem się zawiesić na czymś oko, aby nie myśleć o zmęczeniu, oderwać myśli. Przyglądałem się domom, zabudowaniom, kapliczkom. Choć to tak blisko, widać było różnice w porównaniu do Polski, nawet w architekturze. Ta była jakby bardziej węgierska niż polska.



Jechałem przez wieś w kierunku zachodnim, kiedy trafiłem na coś, co znowu wzmogło mój niepokój. Tablicę informacyjną, na której wypisana była odległość do Piwnicznej i położonego po drugiej stronie Mniszka - około 30 kilometrów. Odległość prawie nie różniła się od tamtej na wcześniejszej tablicy. Tak jakbym prawie nic nie przejechał, a miał przed sobą jeszcze szmat drogi. Do tego majaczyły górki. Znowu obawiałem się o to, czy dam radę. Chwilę po 17:00 zatrzymałem się znowu, kiedy tylko zobaczyłem postawioną w jednej z wsi ogólnodostępną ławeczkę.



Schowałem się w cieniu i czułem, jakby ulatywały ze mnie siły. Zaczynałem myśleć o tym, że przegiąłem, a z drugiej strony nie chciałem tego przed sobą przyznać. Kiedy ruszyłem dalej, trafiłem na kręty i może niezbyt stromy, ale przy zmęczeniu trochę uciążliwy podjazd. Nie wiedziałem kiedy się skończy i czy czekają nie następne. Znowu zsiadłem na chwilę. I właśnie wtedy, około 17:20 doświadczyłem najbardziej kryzysowego momentu całej swojej wycieczki. Znalazłem się w miejscu, w którym nie było żadnych znaków, Poprad uciekł mi z zasięgu wzroku, otaczały mnie tylko drzewa, dziurawa droga pięła się w górę, a obok przejeżdżało trochę więcej niż wcześniej samochodów. Zacząłem się wręcz zastanawiać, czy nie pomyliłem drogi. Wiedziałem jednak, że nie mogę panikować, lecz przeciwnie - takie sytuacje powinny mnie dopingować. Przez jakieś 50 metrów podprowadziłem jednak rower. Takie górki pokonuję normalnie nawet bez zadyszki, ale w tamtym momencie miałem dołek i byłem ciekawy tego, co czeka mnie za wierzchołkiem wzniesienia. Na szczęście tam teren się „wyprostował”. Droga znów zbliżyła się do Popradu, pokazując ładny widok na polską stronę, wróciły szerokie pola i jazda znowu stała się prostsza.





Pozastanawiałem się, czy w tym miejscu nocne niebo jest ciemne i gwiaździste, dowiedziałem że przystanek, to po słowacku zastavka i natrafiając na kolejną niepokojącą tablicę, doszedłem do wniosku, że odległość musi być tutaj przekłamana i w rzeczywistości jestem dalej. Udało mi się uzyskać satysfakcjonującą prędkość i ciesząc się wszechobecną zielenią parłem naprzód.

[img]http://www.lukedirt.com.pl/album_pic.php?pic_id=14917[img]



Kryzys mijał, a kiedy zauważyłem w oddali znajomą górę usytuowaną blisko przejścia granicznego Piwniczna-Zdrój/Mniszek nad Popradem, wróciłem do dobrej formy i nastawienia. Szkoda że dopiero na tym etapie udało mi się naprawdę docenić ten piękny szlak, który wcześniej bardziej mnie martwił niż cieszył. Ale lepiej późno niż wcale. Czasami łagodnie kręta i okazjonalnie lekko opadająca droga pośród zalesionych wzgórz jest czymś wspaniałym. Przepiękne widoki, pachnące latem pola, szumiący Poprad i błękitne niebo ze słońcem coraz częściej zakrywanym przez wierzchołki okolicznych wzniesień, dawały poczucie szczęścia i spokoju.







Znowu poczułem radość z tego co robię, frajdę z trwającej wycieczki i przekonanie o tym, że nie mogłem lepiej zaznaczyć w swojej pamięci tak ważnego dla mnie czasu w tak pięknym życiowo miesiącu. Wjechałem do miejscowości Kače, po drugiej stronie Popradu mając strome, skaliste górskie zbocze.



Zdecydowanie trasa po stronie słowackiej jest mniej wymagająca terenowo od tej po polskiej stronie. Zresztą jaka by nie była, nie wyobrażałbym sobie pokonywać takiej odległości w takim terenie, będąc zanurzonym w dużym ruchu ulicznym, chować się przed ciężarówkami i nie mając nawet porządnego pobocza. Tutaj miałem spokój. Czasami mijał mnie jakiś samochód, a raz nawet miejscowy autobus, lecz ogólnie ruch był naprawdę mały.





Tym, co zaskoczyło mnie najmocniej, było to, że spotykałem bardzo niewielu rowerzystów. Na tym gorszym, kryzysowym odcinku byłem kompletnie osamotniony i dopiero teraz, bliżej końca widywałem więcej cyklistów. W końcu na horyzoncie zobaczyłem koniec tego szlaku - wieżę kościoła w Mniszku nad Popradem i most graniczny w Piwnicznej, gdzie pożegnam się już ze Słowacjąi zacznę prostą jazdę w stronę domu.



Dodatkowo na finiszu transgranicznego szlaku miałem z górki.



O 17:45 przekroczyłem granicę i wróciłem do Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.





Widoki nadal zapierały dech w piersiach, to miejsce jest naprawdę niezwykle fotogeniczne. Ale wybór był prosty - do domu!



Tym razem nie wjeżdżałem do ścisłego centrum Piwnicznej i sfotografowałem tutejszy rynek tylko z drugiej strony ulicy.



Więcej zdjęć tego miasteczka zamieściłem w relacji z wyprawy 20 lipca 2022. Przez Piwniczną jedzie się powoli, gdyż przez pewien odcinek lepiej jest pojechać po chodniku. Po opuszczeniu miasta wyzwaniem był jeszcze podjazd w miejscowości Młodów, przed mostem w Rytrze. Ale poszło mi dobrze, niczego się jużnie obawiałem. Minąłem Rytro.



Wpół do siódmej byłem już w Barcicach, a po chwili wjechałem na ścieżkę rowerową wiodącą prosto do Nowego Sącza. Przekroczyłem znajomy, ale już zachmurzony Poprad i znalazłem się na typowo wiejskim obszarze z wygodnądrogą służącą rowerzystom poznającym uroki Sądecczyzny.



Tam ruch samochodowy jest już znikomy, można nawet jechać w słuchawkach, oczywiście w granicach rozsądku. Wiedząc, że cel jest jużstosunkowo blisko jak na tak daleki wyjazd, ruszyłem ostro przed siebie i wtedy stało się coś wartego odnotowania. Dostałem jakby drugich sił, jakby odblokowała się we mnie jakaś rezerwa. Jechałem żwawo, bez oznak zmęczenia, bez zatrzymywania się - tak jakbym wracał z jakiejś zwyczajnej popołudniowej przejażdżki, a nie ponad stukilometrowej wyprawy. Kilkanaście minut po 19:00 wjechałem do Nowego Sącza. Przy okazji, pierwszy raz w sezonie 2023 jechałem kultową jużdla mnie drogą na wale nad Dunajcem.



Cirrusy łagodnie koiły letnie słońce, zapadał błogi wieczór. Pod ruinami zamku wypiłem resztę wody i przyszło mi pokonać ostatnią prostą.



Jak zawsze, zmęczenie pojawiło się na etapie przejazdu przez miasto. Konieczność schodzenia z roweru przy przechodzeniu przez pasy, czerwone światła, ruch samochodowy i doskonale znane już widoki nużą. Ale to były już tylko chwile. Tuż przed 20:00 wjechałem do garażu. Pokonałem dokładnie 120 kilometrów. Rekordowo długa rowerowa wyprawa, poprawiająca o 5 km dotychczasowy najlepszy wynik, przeszła do historii.



Czerwiec 2023 otrzymał kolejny ciekawy i dobry zapis w swojej historii. Szczęśliwy i dumny z siebie uznałem, że mam supermoce. Że należało mi się to za wszystkie nieprzespane noce - tak, ten utwór kojarzy mi się z opisywanym wyjazdem :) Nie musiałem jednak dzwonić pod 998 - prędzej 999, gdyż wyprawa dała mi się trochę we znaki. Zgodnie z przewidywaniami, najbardziej ucierpiała ta część ciała, w której plecy tracą swoją szlachetnąnazwę. Dodatkowo, po tym jak od razu po powrocie do domu poszedłem się wykąpać, mój organizm miał jakiegoś dziwnego laga, bowiem na chwilę zrobiło mi się zimno - mimo, że na polu cały czas notowano 24 stopnie. Wszystko wróciło jednak do normy, choć poziom endorfin utrzymywał się na wysokim poziomie jeszcze długo. Za mną wspaniały dzień. Trwające przesilenie letnie wykorzystałem jak mogłem najlepiej. Od dawna marzyłem o długiej wyprawie właśnie w tym okresie roku i to mi się udało. Zapewniłem sobie mnóstwo dobrych wspomnień, a na szlaki tego dnia z pewnością jeszcze kiedyś wrócę. Może nie w pojedynkę.
Na pewno wrócę natomiast do tych wspomnień i cieszę się, że mogłem je podzielić z Wami. Mam nadzieję, że wspomnienie lata w ten późnojesienny wieczór i przemierzenie ze mną bezkresnych dróg za pośrednictwem naszego Forum poprawiło Wam nastrój. Zapraszam do komentowania, a za wszystkie komentarze z góry dziękuję :) To nie jest moja jedyna relacja z tegorocznego, minionego sezonu, więc bądźcie na bieżąco :jupi:
_________________
Użytkownicy forum LukeDiRT są jak rodzina :jupi:

Czemu ty się zła godzino z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
Jesteś, a więc musisz minąć. Miniesz, a więc to jest piękne.
 
     
Bartek617 
Poziom najwyższy
Fan aeroklubu KTW :)



Hobby: Większość z wymienionych
Pomógł: 22 razy
Wiek: 26
Dołączył: 02 Sty 2020
Posty: 15924
Miejsce zamieszkania: gmina Zielonki/Kraków
Wysłany: 18 Listopad 2023, 18:34   

Piękne zdjęcia i piękna relacja- ja bym się jednak na taką długą i jednocześnie pełną podjazdów wyprawę nie wybrał. ;-) W tym czerwcu co prawda warunki pogodowe sprzyjały częstym wycieczkom rowerowym, ale ja sam nie mogłem znaleźć wówczas czasu na jakąkolwiek rekreację. ;-)
_________________
Jestem za ograniczeniem do minimum wilgotnego gorąca i wilgotnych upałów. :(

Jak napiszę gdziekolwiek głupoty, to bardzo Was przepraszam. :(

Głowa jest od tego, by włosy miały na czym rosnąć. ;)

Kochaj bliźniego swego, jak siebie samego. ;)
 
     
PiotrNS 
Poziom najwyższy
Fan normalności



Hobby: Większość z wymienionych
Pomógł: 127 razy
Wiek: 25
Dołączył: 01 Maj 2019
Posty: 12293
Miejsce zamieszkania: Nowy Sącz/Kraków
Wysłany: 18 Listopad 2023, 19:14   

Dziękuję Bartek, bardzo mi miło że spodobała Ci się moja relacja :) Czerwce bywają trudne - dla mnie akurat ten był pierwszym od kilku lat, w którym mogłem sobie pozwolić na częstsze wyjazdy, za to w maju mogłem o tym tylko zapomnieć. Dobrze, że się udało i pogoda w miarę dopisała - niestety zawsze może być gorzej ;) Terenowo też :D
_________________
Użytkownicy forum LukeDiRT są jak rodzina :jupi:

Czemu ty się zła godzino z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
Jesteś, a więc musisz minąć. Miniesz, a więc to jest piękne.
 
     
kmroz 
Junior Admin
fan bezdźwięczności



Hobby: Wszystko!
Pomógł: 162 razy
Wiek: 26
Dołączył: 02 Sie 2018
Posty: 36349
Miejsce zamieszkania: Michałowice/Wwa-Włochy
Wysłany: 18 Listopad 2023, 22:39   

Piękne wspomnienie w pięknym czasie. W wielu z tych miejsc sam byłem (głównie w 2013 roku - styczniu i sierpniu), więc nawet bez zdjęć sobie trochę umiałem wyobrazić :D Gratuluje tej wycieczki, mój osobisty rekord wynosi chyba 105km z sierpnia 2016 - rowerkiem z Błonia do Raciąża przez m.in. Wyszogród. Ale też nie ma co tego porównywać - niziny to co innego niż góry.

Wspomniany kryzys był najbardziej emocjonującym momentem wyprawy. Mi tu się zawsze będzie przypominać 1.05.2021 na Podlasiu, który serio dał mi w kość - mimo trasy ciut krótszej niż w sierpniu 2016, o wiele gorzej to zniosłem, pewnie z uwagi na to, że w sierpniu 2016 ważyłem 74kg a w maju 2021 92kg, no i w 2016 trenowałem trochę, a w 2021 nie. Ale paradoksalnie dzięki temu, że mnie ten dzień wyćwiczył i musiałem się ewakuować przedwcześnie do domu dzień później, to przeżyłem bardzo fajne chwile w drodze powrotnej, nawet sobie wtedy jeszcze nie zdając sprawy z tego, czemu tak fajne. Potrzebowałem ponad dwóch lat by to zrozumieć ;) (jak ktoś nie domyśla się o co chodzi, to opisywałem pewien prywatny temat w wątku muzycznym). Swoją drogą, odnosząc się do Twojego wpisu, to jak napisałeś o powtórce wyprawy "nie samemu" to też odruchowo pomyślałem o tym, że chodzi ci o "pewną osobę".

Tak czy siak wyprawa bardzo fajna i tak jak pisałem, 120km po terenie górzystym jest jak 200km po nizinnym, także szacun i bardzo fajnie, że taka wyprawa będzie Ci się kojarzyć z tym cudnym dla Ciebie miesiącem. Ja pod względem życiowym też nie mogę na niego narzekać, ale pogodowo... sam wiesz. Niestety rok 2023 do końca września to była serio pieprzona szmata i fajnie, że chociaż w ostatnim kwartale robi wszystko, by to zmienić, zwłaszcza w październiku.
_________________
Fan 2013 roku

Zimnolubna kutwa z zespołem Aspergera
 
     
PiotrNS 
Poziom najwyższy
Fan normalności



Hobby: Większość z wymienionych
Pomógł: 127 razy
Wiek: 25
Dołączył: 01 Maj 2019
Posty: 12293
Miejsce zamieszkania: Nowy Sącz/Kraków
Wysłany: 19 Listopad 2023, 18:44   

Dziękuję za dobre słowo :) Też cieszę się z tego, że kryzys udało się przełamać i wycieczka nie tylko została doprowadzona do końca, ale po krótkim czasie znów stała się prawdziwą przyjemnością. Cieszę się, że odważyłem się na taki wyjazd - to pokazuje, że mój zasięg jest całkiem dobry. W tym sezonie odbyłem jeszcze jedną wyprawę podobnej długości, krótszą tylko o 5 km. Ona też będzie opisana.
Co do towarzystwa, to znam Twoją historię. Pokazuje mi, że niektóre uczucia naprawdę uskrzydlają, dodają siły i sprawiają, że każda droga staje się prostsza. Nie wiedziałem, że ten 1 maja dał Ci aż taki wycisk; kojarzył mi się głównie z tym, że ogólnie odbyłeś forsowną wyprawę oraz ze zdjęciem przyrody, które później wykorzystałeś do żartu z kiedyśtobyłozimowców, opisując scenerię typową zimą w naszych czasach :D
Sam nie wiem, ile wtedy ważyłem, ale na pewno trochę więcej niż kilka lat wcześniej. Nie przekłada się to jednak negatywnie na mojąsprawność, bo o takich wycieczkach jak w latach 2020-2023, jeszcze w 2018 nawet bym nie myślał, choć byłem lżejszy.
A pogoda w czerwcu odpowiadała mi z jednym wyjątkiem - takim, który nie trwał ani godziny. Żałuję tego, że 21 czerwca między pomiarami godzinowymi, przed nadejściem zachmurzenia temperatura osiągnęła 30 stopni i tym samym przepadła może niepowtarzalna szansa na pierwszy od 2011 roku czerwiec bez upału. Ale i tak go lubię. Za tę wyprawę jeszcze bardziej :D
_________________
Użytkownicy forum LukeDiRT są jak rodzina :jupi:

Czemu ty się zła godzino z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
Jesteś, a więc musisz minąć. Miniesz, a więc to jest piękne.
 
     
LukeDiRT 
Administrator
Łukasz



Hobby: Większość z wymienionych
Pomógł: 137 razy
Wiek: 33
Dołączył: 02 Sie 2018
Posty: 11875
Miejsce zamieszkania: Gliwice
Wysłany: 1 Grudzień 2023, 10:48   

Piękna fotorelacja Piotrze :-) No i wycieczka też niczego sobie ;-)

Ja też już powoli zaczynam tęsknić za wyprawami rowerowymi. No ale mam jeszcze ze 4 miesiące na to, żeby odpowiednio się przygotować do sezonu :-D
 
     
Bartek617 
Poziom najwyższy
Fan aeroklubu KTW :)



Hobby: Większość z wymienionych
Pomógł: 22 razy
Wiek: 26
Dołączył: 02 Sty 2020
Posty: 15924
Miejsce zamieszkania: gmina Zielonki/Kraków
Wysłany: 1 Grudzień 2023, 11:06   

Ja podziwiam osoby, które mimo obecnej niesprzyjającej pogody jeździły w ostatnich dniach fizycznie na rowerze- po tym lepkim i śliskim puchu zmieniającym się w lód. :-( Sam raczej przerzuciłbym się na stacjonarkę, ale to już chyba zrobię w przyszłym roku kalendarzowym, jak zmartwienia związane z pogodą pod koniec obecnego roku przeminą :-( i jak choinka zostanie zdjęta... ;-) :-( Biorąc pod uwagę to co się stało 2 l. temu, trudno jest mi teraz uważać ogólnie grudzień za fajny miesiąc... :-( Dobre wydają się dni wolne pod koniec miesiąca (od rozpoczęcia astronomicznej zimy), ale wtedy człowiek będzie się więcej martwił czy denerwował niż cieszył, zwłaszcza jak jest meteopatą... :-( No i dla mnie to zaczyna być bardziej parszywy okres niż do 2020 r.. :-( I pogoda była na ogół wcześniej łagodna i wszyscy zdrowi byli oraz w miarę pogodny nastrój wtedy mieli. :-( Na tle teraźniejszości po prostu to były złote czasy. ;-) :-(
_________________
Jestem za ograniczeniem do minimum wilgotnego gorąca i wilgotnych upałów. :(

Jak napiszę gdziekolwiek głupoty, to bardzo Was przepraszam. :(

Głowa jest od tego, by włosy miały na czym rosnąć. ;)

Kochaj bliźniego swego, jak siebie samego. ;)
 
     
PiotrNS 
Poziom najwyższy
Fan normalności



Hobby: Większość z wymienionych
Pomógł: 127 razy
Wiek: 25
Dołączył: 01 Maj 2019
Posty: 12293
Miejsce zamieszkania: Nowy Sącz/Kraków
Wysłany: 1 Grudzień 2023, 22:48   

Dziękuję za kolejne miłe komentarze :) Ja też czasami tęsknię za rowerowymi wyprawami, choć teraz być może będę mógł liczyć na atrakcje innego rodzaju. Niezależnie od wszystkiego, do takiego letniego pamiętnika zawsze będę chętnie wracał i cieszę się, że mogę podzielić się nim z Wami :) Może kiedyś spotkamy się na szlakach :)
Co do jazdy na rowerze zimą, przy mrozie i śniegu, sam sobie tego nie wyobrażam. Nie lubię jak na rowerze jest mi zimno. Co innego, kiedy idę pieszo, szybkim krokiem i pracuje całe ciało, a do tego nie czuję na sobie takiego oporu powietrza. Tak to mogę spacerować nawet w duże mrozy. Ale do roweru wtedy nie tęsknię ;) Podziwiam ludzi (jak np. grupa Koło Południa), którzy nawet przy okołozerowej temperaturze wybierają się na forsowne eskapady. I to wręcz nie na szlaki, lecz na dziko.
_________________
Użytkownicy forum LukeDiRT są jak rodzina :jupi:

Czemu ty się zła godzino z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
Jesteś, a więc musisz minąć. Miniesz, a więc to jest piękne.
 
     
kmroz 
Junior Admin
fan bezdźwięczności



Hobby: Wszystko!
Pomógł: 162 razy
Wiek: 26
Dołączył: 02 Sie 2018
Posty: 36349
Miejsce zamieszkania: Michałowice/Wwa-Włochy
Wysłany: 2 Grudzień 2023, 08:54   

Bartek617, ja podziwiam osoby, które wsiadają na rower przy temperaturze poniżej +10. Ja raz to zrobiłem (bodajże 10.04.2022) i nigdy więcej :!:
_________________
Fan 2013 roku

Zimnolubna kutwa z zespołem Aspergera
 
     
Bartek617 
Poziom najwyższy
Fan aeroklubu KTW :)



Hobby: Większość z wymienionych
Pomógł: 22 razy
Wiek: 26
Dołączył: 02 Sty 2020
Posty: 15924
Miejsce zamieszkania: gmina Zielonki/Kraków
Wysłany: 2 Grudzień 2023, 13:44   

W połowie grudnia 2020 jechałem na rowerze do kolegi w bluzie (niebo było zamglone, leciała mżawka, temp. wynosiła niewiele powyżej +5 C)- chłodnawo/rześko było, ale w tych czasach mój organizm jeszcze był rozgrzany. ;-)
_________________
Jestem za ograniczeniem do minimum wilgotnego gorąca i wilgotnych upałów. :(

Jak napiszę gdziekolwiek głupoty, to bardzo Was przepraszam. :(

Głowa jest od tego, by włosy miały na czym rosnąć. ;)

Kochaj bliźniego swego, jak siebie samego. ;)
 
     
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Akagahara style created by Naddar modified v0.8 by warna
Copyright © 2018-2024 Forum LUKEDIRT
Wszelkie prawa zastrzeżone
Strona wygenerowana w 0,25 sekundy. Zapytań do SQL: 11