Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.
Polityka Cookies    Dowiedz się więcej    Cyberbezpieczeństwo OK
Forum wielotematyczne LUKEDIRT Strona Główna
 Strona Główna  FAQ  Szukaj  Użytkownicy  Grupy  Statystyki  Rejestracja  Zaloguj  Album

Poprzedni temat :: Następny temat
Sezon burzowy 2017 r.
Autor Wiadomość
PiotrNS 
Poziom najwyższy
Fan normalności



Hobby: Większość z wymienionych
Pomógł: 130 razy
Wiek: 25
Dołączył: 01 Maj 2019
Posty: 12352
Miejsce zamieszkania: Nowy Sącz/Kraków
Wysłany: 1 Grudzień 2020, 18:00   Sezon burzowy 2017 r.

Kolejny sezon przeszedł do historii. Było w nim miło, dość wydajnie burzowo i opadowo, bardzo słonecznie i ciepło. Ale to ostatnie tylko do czasu. 4 października 2016 roku z Nowego Sącza wyprowadził się Globcio. Obraził się na mnie, zsyłając taki a nie inny październik, wyjątkowo zimną I połowę listopada i grudzień, w którym sprzymierzone siły przyrody pozwoliły na śnieżek w wigilijny wieczór, jak również na białomagicznego Sylwestra. Tak zaczął się "zimny" rok 2017 :lol: Początkowo rzeczywiście wiele wskazywało na to, że nowy rok zechciał przywrócić w moim miejscu zamieszkania trochę elementów dawniejszego klimatu, aż w połowie lutego do drzwi zapukał powracający z urlopu, wesoły i rumiany Globcio. Chyba przywiózł z tego wyjazdu jakąś chorobę (obawiam się, że wyjechał daleko na wschód), bo po jakimś czasie mocno niedomagał, ale swego czasu pozostawał w takiej formie, że zdecydował się nawet podzielić ze mną burzą. 18 marca, w wietrzną sobotę oglądałem transmisję skoków narciarskich pod koniec sezonu, gdy po raz pierwszy zauważyłem za oknem nieśmiały błysk. Pierwszy zignorowałem. Ale kiedy powtórzył się znowu i znowu, oderwałem się od sportowych emocji i udałem się na górne piętro skontrolować sytuację. Wiatr huczał, poruszając gałęziami i grając na antenie, więc grzmoty ukryły przede mną swój dźwięk. Aż nastąpił kolejny błysk. Sezon rozpoczynał się w tym samym miejscu co dwa lata wcześniej, nad Jeziorem Rożnowskim. Tak wskazywał detektor i tak wynikało z moich obserwacji. Chciałem zrobić jakieś zdjęcie, przynajmniej podjąć próbę, ale jednak spełzło to na niczym. Kiedy po chwili zerwał się intensywny deszcz, błyskawice rozbłysły już tylko dwa razy, a burza zamilkła, pozostawiając po sobie kontynuację spokojnej wiosny. Tej, która po dwóch tygodniach niepotrzebnie wybuchła, sztucznie napędzając naturalny cykl wegetacyjny i wystawiając mnóstwo roślin na niechybną zgubę, którą przyniosło rychłe ochłodzenie. Z kwietniówką nie mam szczególnych wspomnień. W kolejnym tygodniu czekała mnie kumulacja sprawdzianów i zarówno 1 jak i 2 kwietnia z krótkimi przerwami spędziłem nad książkami. W rzeczonych przerwach przyglądałem się uważnie strojom noszonym przez ludzi w zdradliwym 25-stopniowym kwietniowym cieple. Wieczorem sprawdziłem ile dokładnie zanotowano i odetchnąłem z ulgą widząc, że zabrakło jednej dziesiątej, a zarazem wstrzymując oddech widząc te 26 w Tarnowie. Podobnie duże wrażenie wywarł na mnie kolejny dzień, kiedy wracając do domu widziałem już naprawdę mocno rozwiniętą zieleń. Wtedy ciepełko zaczęło mi się podobać, tego dnia bowiem na zachodnim horyzoncie zauważyłem pierwsze błyskawice - piękne, doziemne wyładowania, które pomimo dużej odległości wyglądały naprawdę imponująco. Niestety burza w ogóle nie spojrzała w moją stronę i nie zaszczyciła mnie swoją obecnością, ale sam widok tak pięknych piorunów na samym początku kwietnia wytworzył we mnie poczucie, że dzieje się coś naprawdę wyjątkowego. Następnego dnia temperatura znowu przekroczyła 20 stopni, a 5 kwietnia burza zjawiła się już bliżej. Przed 18:00 szedłem na nogach na dodatkowe zajęcia i obserwowałem, jak na północ ode mnie coś się czai.



Ciemna chmura wraz z rozbudowanym "mlekiem" gasiła Słońce, a sama prezentowała dość mroczne odcienie, niekiedy odzywając się grubym pomrukiem. Miałem ją wprawdzie za plecami idąc, ale co chwilę odwracałem się, by spojrzeć w tamtym kierunku, nacieszyć się widokiem, za którym od końca sierpnia tak tęskniłem. Dookoła mnie było pełno zieleni i wspaniale śpiewały ptaki. Czułem się, jakby to była już druga połowa miesiąca i pochopnie pomyślałem sobie, że wegetacja w tym roku popędzi jak nigdy dotąd. Jak na tamten dzień, poziom jej rozwoju był bowiem naprawdę imponujący.



Burza nadeszła wraz z ostrą ulewą, przetaczając się w całości jeszcze w czasie gdy byłem zajęty. Nie widziałem wiele poza tym, że za oknem zapanował ogólny chaos i niewiele było widać przez deszcz oświetlany czasami przez jakiś błysk. Kiedy wracałem do domu, już niemal wszystko się skończyło, pozostał już tylko lżejszy deszcz, na który wystarczało ubrać kaptur. Ochłodziło się jeszcze dość zwyczajnie, a 10 kwietnia ponownie dało się przez chwilę poczuć lato. I na tym koniec. Przez kolejny miesiąc dane mi było poczuć jak wyglądały kwietnie w latach 70-tych i częściowo 80-tych. Szkoda mi było, że ta fala chłodu nie zgrała się z kalendarzem, bo wtedy mielibyśmy potencjał na naprawdę wyjątkowo zimny miesiąc, w dodatku w tak niesprzyjającej do tego porze roku.



Choć życiowo kwiecień 2017 był dla mnie miesiącem przyjemnym, to miałem w nim tej pogody po dziurki w nosie. Ciągle zerkałem na Meteomodel interesując się tym, kiedy to się skończy, a kiedy pojawiały się coraz słabsze perspektywy, jakby na przekór chciałem, aby anomalie były jak najniższe i kwietniowi udało się zbić ten ekstremalnie ciepły początek i przynieść porządną anomalię, a nie jakieś symboliczne odchylenie. W zasadzie cała II połowa kwietnia nadawała się do chodzenia w kurtce, a w jedynym dniu, kiedy temperatura przekroczyła 20 stopni (25 kwietnia) panowało przymrozkowe pseudociepło. Nawet pochmurna pogoda mi szczególnie nie doskwierała. Chciałem tylko, żeby było już cieplej, nie padał śnieg, a noce nie mroziły. Tak niewiele i tak dużo chciałem, ale powoli wszystko zaczynało się układać. Nie rozumiem dlaczego I dekada maja niezależnie od regionu jest wrzucana do jednego worka z kwietniem. Była przecież całkiem przyjemna. Oprócz 9 i 10 maja nie było zimno, temperatury trzymały się znośnego poziomu, często padało, a i Słońce nie było już takim luksusem. 1 maja 2017 roku rozpocząłem sezon rowerowy, przejeżdżając spory kawałek na obrzeżach i nieco poza miastem, podziwiając wyjątkowo świeżą zieleń, pięknie odżywioną silnymi opadami z poprzednich dni. Świeciło Słońce i przy 16 stopniach było już całkiem miło. Po południu wybrałem się na spacer do skansenu, który mieści się "po sąsiedzku" od mojego domu: http://www.lukedirt.com.pl/viewtopic.php?t=1267 zbierając myśli i koncentrację przed ważnym dla mnie dniem 2 maja, kiedy to odbyła się moja pierwsza jazda w ramach kursu na prawo jazdy. Nie powiem, było to stresujące, kiedy z placu wyjechałem na miasto. Moją najsłabszą stroną okazało się ruszanie, trudno było wypośrodkować się pomiędzy doprowadzeniem silnika do zgaśnięcia a podpaleniem sprzęgła ;) Pierwsze jazdy miałem z panem Jurkiem, właścicielem szkoły jazdy, ale po kilku lekcjach, w sobotę 6 maja o 13:00 miałem do czynienia z innym instruktorem, u którego było już trudniej, zabrał mnie na bardziej wymagające trasy i trochę słabo mi to szło. Przed jazdą byłem na spacerze korzystając z drugiego w roku letniego dnia. Temperatura wzrosła do ponad 22 stopni i było czuć coś w powietrzu, taką charakterystyczną, subtelną parność. Jeżdżąc przez dwie godziny, początkowo świeciło Słońce, ale z czasem zaczęło się ściemniać. Zauważyłem, że na północny-zachód ode mnie coś się dzieje. Nie miałem jak śledzić tej burzy (tak jak zresztą również poprzedniej), tylko raz jadąc akurat w kierunku północnym, zobaczyłem dużą poziomą błyskawicę. To była ostatnia jazda tej soboty, więc mogłem podwieźć się do domu - i właśnie w drodze, tuż przed 16:00 runęło. Spadła mocna ulewa, deszcz taki, że widoczność spadła niemal do minimum. Na jednej z pierwszych jazd przekonałem się jak to jest prowadzić w takich warunkach, co było dość stresującym doświadczeniem, choć i tak ta lekcja podniosła mi trochę ciśnienie. W kolejnych tygodniach miały odbywać się rzadziej, bo po majówce czekało mnie jeszcze trochę rzeczy do załatwienia w szkole. A 6 maja w tej ulewie szybkim sprintem pobiegłem do domu, akurat kiedy znalazłem się już pod dachem, deszcz ustał. Burza przesuwała się w kierunku wschodnim, przemykając ponad niezbyt zielonymi jeszcze dębami. Udało mi się tam uchwycić jedną błyskawicę i na niej się skończyło.



Bardziej zaciekawiło mnie oberwanie chmury w Białymstoku, które wtedy nastąpiło i dramatyczne prognozy na kolejne dni, zwłaszcza na 9 i 10 maja. Widząc tak zimne scenariusze napisałem na Meteomodelu "czyżby powtórka maja 1980?", na co Profesor odpisał mi słowami: "zaraz się okaże, że to powtórka maja 20000 p.n.e" i wkleił do tego zdjęcie mamuta :lol: Kolejne dni mijały spokojnie i przyjemnie pod innymi względami. Codziennie rano pierwszą myślą w mojej głowie było to, ile dni zostało jeszcze do przełomowej daty w moim życiu. Burze na jakiś czas wygasły, ale w zamian za nie mogłem pochwalić się podobnie fascynującą obserwacją - widokiem płatków śniegu padających na szybę 9 maja. To taka bardziej krupa, nie to co dwa lata później, lecz i tak rozbudziła wyobraźnię, podpowiadając myśli o wyjątkowo zimnym maju, który już o tej porze był zapowiadany w mediach. 13 maja, w pseudodeszczową noc byłem na najlepszej 18-tce, u mojej koleżanki, w kameralnej koncertowej atmosferze mini-klubokawiarni. I tak rozpoczynała się (może przesunięta o dwa dni, ale uznaję) wspaniała II połowa maja. Zarówno pogodowo jak i życiowo, wespół z czerwcem i lipcem jeden z najlepszych okresów mojego życia. Ociepliło się i to konkretnie. Chociaż 19 maja, powitany o północy pod gwiazdami w tę piękną, pogodną noc, spędziłem dość produktywnie, uczestnicząc w egzaminie FCE w Krakowie (nie mieli innych terminów) i spędzając wątpliwie przyjemnie dwie godziny powrotu w pozycji stojącej w zatłoczonym autobusie, uważam ten dzień za jeden z najlepszych w moim życiu.



Piękna pogoda (nie wiem jak odebrałbym ją teraz, ale wtedy myślałem że pogoda mnie lubi, bo zesłała na ten szczególny dzień to co miała najlepsze), wspaniały czas spędzony później z rodziną i przyjaciółmi którzy o mnie pamiętali, wieczorem jeszcze mały wyjazd na rowery w kilka osób. Nie zapomnę tego dnia. I nie zapomnę pogody, która po dwóch dniach lampy weszła w fazę dynamizmu i zmienności. Tak na przykład 23 maja rozpoczynał się pięknym Słońcem, w dalszej części dnia chmury wyszły na prowadzenie i spadł deszcz, który zmoczył mnie podczas rowerowego powrotu na chwilkę do domu. Wtedy skończyło się na deszczu,
ale później, popołudniową porą wokół Sącza krążyły burze. W tym czasie też byłem dość zajęty, byłem akurat w centrum, bo pomagałem w zorganizowaniu swego rodzaju dni patrona mojej szkoły, których centralnym punktem jest "Orszak Jana Długosza", podczas którego młodzież przebrana w stroje stylizowane na średniowiecze przechodzi barwnym korowodem ulicami miasta, przeprowadzane są różne zabawy i konkurencje. Podobnie jak 10 czerwca 2009, największe burze przeszły na północ od miasta, celując w Tarnów, a następnie - po autostradowej linii - w Rzeszów.



Mniejsza burza utworzyła się jednak także bliżej, tuż na zachód ode mnie, jednak ostatecznie nie dotarła. To nawet dobrze, bo byłem wtedy na rowerze i istniało ryzyko zmoknięcia dwa razy w ciągu jednego dnia (to jak dotąd zdarzyło mi się tylko raz, czekam na hat-tricka). Widok burzowej chmury na tle kwitnącego kasztanowca bardzo przypadł mi jednak do gustu. Kolejne dni nadal przynosiły zmienną pogodę - trochę więcej Słońca, trochę więcej chmur, czasami popadało, ale przy tym dominowało ciepło. Bardzo lubię ten okres, nie pozwalał się nudzić, ostrożnie wprowadzał w klimaty letnie, a przy tym trzymał się normalnego spektrum możliwości maja, nawet takiego w "starej normie". Popołudnia spędzałem często na jeździe na rowerze po lesistych, zróżnicowanych terenowo trasach i poszukiwaniach odpowiednich akcesoriów do teleskopu, który kupowałem sobie z okazji urodzin. Pogoda codziennie była inna. 27 maja wieczorem byłem na małym spotkaniu klasowym i wracając z niego, czując już inną, bardziej letnią temperaturę, widząc że pomimo późnej pory widoczne są jeszcze ślady oświetlonego nieba i wdychając aromaty grilli w ponad połowie ogrodów przy mojej ulicy, poczułem już taką wyrazistą atmosferę lata. To miało rozpocząć się już wkrótce. 28 maja był dniem lampowym, ale nie mogłem z niego specjalnie korzystać, bowiem byłem jeszcze w trakcie kuracji, brałem tabletki na boreliozę, która pozostała mi po spotkaniu z kleszczem latem poprzedniego roku (te zwierzęta nie powinny istnieć). Musiałem przy tym unikać Słońca, ale nie sprawiło to że stałem się heliofobem. Do połowy maja Słońce nie stwarzało problemów, 19 maja w Krakowie udawało mi się przemykać gdzieś w cieniu, a w kolejne dni korzystałem z życia, kiedy lampka schodziła już niżej, zresztą i tak miałem do dyspozycji dość dużo pochmurnych dni. 28 maja na rowery pojechałem w koszuli z długim rękawem. Dało mi to wycisk, bowiem pojechaliśmy trochę w teren, w góry, a przypiekało naprawdę wyraźnie. To był czwarty od końca dzień, w którym miałem brać tabletki i od czerwca przeciwskazań już nie było. Nawet końcówka maja dość przypadła mi do gustu, szczególnie to, co wydarzyło się 30 maja wieczorem. Tego gorącego dnia burze szalały na znacznym obszarze Polski i pomimo wysokiej temperatury, także do mnie prędko napłynęły chmury. Burza kryła przede mną swoje walory; zbliżyła się na dość małą odległość, ale jednak czegoś brakowało, wstrzymywała się. Aż do wieczora, kiedy mała burzałka rozkwitła na zachód ode mnie i przecięła mój region podążając w stronę Grybowa. Na szczęście szła dosyć blisko, toteż mimo usytuowania chmury burzowej w takim miejscu, gdzie widok ograniczają mi ulubione drzewa FKP (sosny), błyskawice widoczne były w pełnej krasie.




Burzy nie towarzyszyły inne zjawiska, tylko łagodny deszczyk popadał po jej przejściu. Kiedy meldowała swoją obecność, w widowisku udział brałem tylko ja i piękne błyskawice. Trudno mi było skupić się na wieczornej nauce do sprawdzianu, który miał odbyć się nazajutrz.
Tak dotarliśmy do mojego ulubionego czerwca, który nie dość że był pogodowo wręcz cudowny, to jeszcze okazał się wręcz wymarzonym życiowo miesiącem. Błogim, przyjemnym, aktywnym, pachnącym wakacjami, zbliżającym się wyjazdem nad morze, piwoniami, kołyszącymi się kłosami, lekkim deszczykiem, pełnym Słońcem, palonym sprzęgłem... :lol: Aż tak źle nie było, jednak prawdą jest, że jazdy w słoneczne, jasne dni, to jedno z podstawowych wspomnień wiążących się z tym miesiącem. Na początku było w nim jednak Słońce. 1, 2, 3 czerwca przy wymarzonych temperaturach, dla mnie były to idealne dni. Teraz już nie tak bardzo, bo jestem bardziej krytyczny wobec tak zimnych nocy.



Kiedy 3 czerwca po 5 rano zbierałem się do Krakowa na drugą część językowego egzaminu, a nie chciałem brać ze sobą jakiegoś cieplejszego ubrania, które przez resztę dnia będzie niepraktycznie, przez chwilę czułem wyraziste bubu. Ale nie było tak źle. Po powrocie czekały mnie kolejne dobre rzeczy, wizyta naszych przyjaciół z Włoch i wspólne przejażdżki po okolicy, miłe spędzanie czasu. W drugim dniu ich pobytu, 4 czerwca wieczorem zachmurzyło się i po pięknym, bardzo ciepłym dniu, w pobliżu pojawiła się burza. Wytworzyła się w górach i przesuwała się lekko na południowy-wschód ode mnie, ale i tak pokazała się z pięknej strony, akurat wieczorem, gdy burze (jak dla mnie) wyglądają najbardziej efektownie. Chmura miała stalowoszary kolor i co jakiś czas rozświetlała się błyskawicami, które czasami wyskakiwały na zewnątrz chmury jakimiś pojedynczymi odnogami, iskrami. Burza była dość mocno uwodniona i część dość długotrwałego opad trafiła we mnie, nawilżając ziemię i sprawiając że trawa stała się jeszcze bardziej żywa swoją zielenią. Słoneczko powróciło, a przede mną był tydzień wypełniony przygodami za kierownicą. Od wtorku do soboty (czyli od 6 do 10 czerwca) jazdy miałem codziennie o tej samej godzinie, po szkole o 15:00. Lekcje kończyłem trochę wcześniej, zatem miałem czas na to by coś zjeść i przejść się po kwitnących w letnim Słońcu Plantach. Potem wsiadałem w "elkę" pod szkołą i w promieniach czerwcowego Słońca uczyłem się. Pierwszego dnia czekałem na rozpoczęcie jazdy i wtedy okazało się, że czekają na mnie całotygodniowe jazdy z tym instruktorem co 6 maja, pan Wiesław ;) Nie powiem, trochę się tym stresowałem, czułem że on też za mną nie przepada. I spotkało mnie miłe zaskoczenie. O ile na początku jeszcze zdarzało mi się nie tak pooperować którymś z pedałów, to po jakimś czasie wszystko zaczęło mi wychodzić, a znający mnie już coraz lepiej instruktor znalazł ze mną wspólny język i już następnego dnia byliśmy jak najlepsi kumple, bardzo się polubiliśmy i nadal jak czasami widzimy się gdzieś na mieście, to jest bardzo miło. Moja jazda nie była w tym tygodniu ostatnią i na końcu mojej lekcji podjeżdżałem po następnego kursanta, który z kolei na początku swojej odwoził mnie do domu i potem ruszał w swoją stronę. Raz w ten sposób zostałem nawet podwieziony przez koleżankę z klasy. 6 czerwca nie wszystko do końca poszło po mojej myśli. Ciepłym wieczorem relaksowałem się w ogrodzie, czułem niemal doskonały luz. Wszystko mi się udawało, pogoda dopisywała, perspektywy na kolejne tygodnie były wręcz idealne. Spoglądając w kierunku zachodnim, gdzie obserwowałem ciemną, przyśpieszającą zmrok chmurę, licząc na to że burza szalejąca nad Podhalem dojdzie do mnie.



Bacznie śledziłem wskazania detektora, ale jednak siła natury nie zmieniła planu i nie zahaczyła o moją okolicę. Już po zapadnięciu całkowitej ciemności, kiedy wracałem do domu, zobaczyłem tylko jeden odblask gdzieś daleko. 12 czerwca kochana pogoda wszystko mi jednak wynagrodziła. Miałem wtedy taki fart, że nie wiem. Około 13:00 wracałem do domu i patrzyłem jak pogodne niebo z wolna pokrywa się cirrusem.



Na razie wyglądało to bardzo spokojnie. Pół godziny później byłem już w domu, jadłem pyszny obiad i wtedy zaczęło grzmieć. Jeden, drugi, trzeci raz. Nie mogłem nawet zlokalizować burzy, ona powstała jakby centralnie nade mną. Kilka razy gdzieś niedaleko strzeliło, ale nie dobiegłem do odpowiedniego okna, bo działo się to w różnych miejscach. I jak nie lunęło. Piękny ulewny deszcz, tak intensywny, że aż generujący małą mgiełkę. Zagłuszył dźwięki burzy, która z wolna odsuwała się na wschód. Napadało 27,4 mm, po czym na niebie pojawiły się piękne mammatusy.



Trawa, zboże, wszystko tak rwało się do życia, że naprawdę całość sprawiała wrażenie jakiejś wyjątkowej harmonii między pogodą, przyrodą a mną. Ciemne elementy burzowej chmury widać było jeszcze na wschodzie, a u mnie nadal trwał przyjemny, zielony czerwiec. W środę przed Bożym Ciałem urzekały mnie chmurki. Jest przy mojej ulicy jedno takie wyjątkowo urokliwe miejsce - kawałek pola, a za nim bardzo stary, liczący sobie bodajże ok. 150 lat, już rozlatujący się dom, którego właściciele od dziesiątek lat są na tamtym świecie. Sceneria tego miejsca mnie wtedy absolutnie urzekła, chmurki były świetne, a wieczór ciepły, toteż sąsiedzi z apartamentowców ciesząc się z długiego weekendu urządzili sobie ogrodową balangę z głośnikami, która nie dała zasnąć do 2 nad ranem ;)



Mimo to lampowy, delikatnie barankowy i idealnie ciepły świąteczny czwartek i tak niemal zmusił mnie do tego, by spędzić go bardzo aktywnie. I następny dzień też. 16 czerwca poszliśmy z kilkoma przyjaciółmi na Halę Łabowską, dobrze mi znane miejsce. Potoki pięknie szumiały. W drodze Słońce czasami łagodnie manifestowało swoją obecność, ale po godzinie marszu, jeszcze przed południem zaszło chmurami i zaczęło padać. Troszkę nas ten deszcz nie ucieszył, ale i tak udało się pomyślnie przejść szlak i wrócić, nie padało przez cały czas, tylko krótko a dość intensywnie. Popołudnie było już suche. Kolejny dzień, niedziela 16 czerwca, to jedyny dzień z temperaturą maksymalną poniżej 20 stopni (i to dość znacznie, było 16,6) i bez Słońca, z trwałą mżawką, która zatrzymała mnie w domu, tylko wieczorem wybrałem się na basen. Trochę szkoda, że trafiło akurat na weekend, ale nie będę się czepiać, padało więc dzień nie poszedł na marne. Wrócił lampionek, tym razem już cieplejszy, bliżej upału. Ale wtedy nawet upał z 20 czerwca był przyjemny, taki żywy w przyrodzie, znośny i wizualnie atrakcyjny. W tych dniach rano miałem jazdy (dobijałem już do 30 godzin, ale dokupiłem sobie jeszcze dwie po dwie godziny bezpośrednio przed egzaminem na początku lipca), później szedłem na chwilę pokazać się do szkoły, gdzie wszystko miałem już załatwione, po czym wracałem do domu. Raz taką, raz taką trasą. Każda była dobra, a sam wolałem nawet dołożyć sobie trochę drogi, bowiem przebywanie na dworze w czerwcu 2017 było dobrodziejstwem dla ciała i ducha. Każdą wolną chwilę chciałem zagospodarować jak najlepiej i dobrze mi to wychodziło, zaś udaną kontynuacją udanego dnia był przyjemny, długi i jasny wieczór, spędzony w ciepełku na zewnątrz. Tak jak 20 czerwca wieczorem, kiedy przyglądałem się widocznej na północnym-zachodzie burzowej chmurze, nie przewidując jeszcze, że wkrótce, za parę godzin spotka mnie jedno z najbardziej pozytywnych zaskoczeń tego miesiąca, wyjątkowo atrakcyjna nocna burza z szumem deszczu, rykiem grzmotów i śpiewem ptaków brzasku. Ta burza naprawdę mi się przyśniła, moja teza o symbozie między mną, pogodą i przyrodą chyba się potwierdza.
http://www.lukedirt.com.pl/viewtopic.php?t=2350
Następnego dnia Słońce też pięknie świeciło, tylko wieczorem niebo trochę się zaciągnęło, a moja intuicja podpowiadała mi, że może to coś oznaczać.



Wakacje były bliskie rozpoczęcia i ostatnim, co mnie od nich dzieliło, był dzień 23 czerwca - piątek otrzymania świadectwa z którego mogłem być bardzo zadowolony, bo okazało się jeszcze lepsze od poprzedniego, a także dzień egzaminu teoretycznego na prawo jazdy, który miałem wcześnie, już o 7:30. Zdałem bez problemu na 72 punkty, ale chyba trudno się temu dziwić, skoro ten dzień był wymarzony, wspaniały i idealny od pierwszej sekundy kiedy go powitałem? Dokładnie o 4:10 miałem burzową pobudkę. Obudził mnie intensywny grzmot, a więc wstałem, odsłoniłem okno i zobaczyłem pięknie pociemniałą chmurę, która na południu wyróżniała się na tle nieba już jasnego, ale jeszcze nie na tyle, by pogasły latarnie, to taka "magiczna godzina".




Pioruny nie biły bez opamiętania, trzeba było na nie chwilę poczekać, ale kiedy już coś się pojawiało, to wdzięcznie dawało się sfotografować. Burza, pochodna zjawisk szalejących tego dnia nad Słowacją, potrwała około pół godziny, do czasu gdy zaczęło padać. Wtedy chmura burzowa rozmyła się wraz z nocą, wnikając w tło jaśniejącego pochmurnego nieba. Nie szedłem już spać, burzowa pobudka działa na mnie bowiem lepiej niż podwójne espresso i sprawia, że natychmiast jestem tak pobudzony, że mógłbym nawet pisać pieśni pochwalne na cześć grudnia 2010. Bezpośrednio po egzaminie pojechałem do szkoły, stamtąd ze świadectwem do Babci, a później do domu pakować się na wyjazd nad morze. Kapitalny dzień, tyle fajnych rzeczy w kilka godzin. A miało być ich jeszcze więcej. Około 12:00 zadzwoniłem po Tatę by po mnie przyjechał, bo niebo zaczynało się czymś dziwnie zaciągać. Niebo od strony Karkowa mocno poszarzało i dosłownie w kilka minut zmieniło tam kolor na... czarny. Nad Górą Mużeń, skąd dwa dni wcześniej dotarła do mnie, zbierały się bardzo ciemne chmury, które zbliżały się do mnie bardzo szybko. W tym czasie Kraków tonął w arcylokalnym oberwaniu chmury. Tutaj zabawa dopiero się zaczynała. Nie wszystko widziałem, bo nadchodząca burza zastała mnie w samochodzie i budynki wraz z drzewami zasłaniały mi widoki, jednak w pamięci zapadły mi jakby ciemne pręgi wychodzące z głównej chmury. Przyjechaliśmy pod dom i zaczęły strzelać pioruny. Szybko uciekłem do środka i po chwili spadł intensywny, ale krótki deszcz. Nie wiem gdzie błyskawic było najwięcej, bowiem cięły niebo po wszystkich stronach. I tylko przez chwilę, bo burza szybko odeszła, uprzednio pięknie nawodniwszy jednak ziemię. Na wakacje odjechaliśmy kilka godzin później, po drodze wjeżdżając na chwilę w Kraków, gdzie widoczne były jeszcze skutki niedawnej ulewy. Gdyby taka zdarzyła się również w Sączu, to miesiąc przeszedłby już sam siebie. A i tak to się stało, bowiem burzowy ostatni tydzień rozpoczęty 23 czerwca, obfitował w emocje. Nie tylko tam. Również nad morzem nie mogłem się nudzić i to nie tylko dlatego, że uwielbiam jego klimat. Choć świetnie czuję się za granicą, to i w kraju nadmorskie strony mają w sobie wielki urok, czuję się tam tak swojsko, jak u siebie. Choć na początku pogoda zbytnio nie dopisywała, środek pobytu wyjątkowo się powiódł. Dwukrotnie zaliczyłem porządną kąpiel w morzu - raz w Słońcu, raz w lochu, a spacerom i podziwianiu okolicy Ustronia, Sianożęt i Kołobrzegu nie było końca. 26 czerwca zrobiłem 46 tysięcy kroków, a dwa dni później niewiele mniej na spacerze do Kołobrzegu i z powrotem.



Szerokie, piaszczyste plaże, Słońce i lekko chłodna temperatura sprzyjały takim aktywnościom, relaksowi, zamyśleniu się, naładowaniu akumulatorów. Akumulatory najlepiej ładuje się jednak prądem, a i tego nie zabrakło. 28 czerwca spotkało mnie wyjątkowe, bardzo ciekawe doświadczenie, coś co zawsze mnie zastanawiało i pociągało. Znalazłem się dokładnie na granicy burzowej ulewy. Był to wieczór, robiło się już ciemno, czyli jak na nadmorskie standardy w czerwcu, około 23:00. Kładłem się już do łóżka po intensywnym dniu, nie zwracając nawet większej uwagi na pochmurne widoki za oknem. Po chwili usłyszałem jednak grzmoty. Jak to nad morzem, wszystko działo się szybko, nagle i intensywnie (to wspólna cecha z górami). Spoglądając przez okno na drugim piętrze, miałem przed sobą parking, a dalej dróżkę prowadzącą do ścieżki pieszo-rowerowej, po której drugiej stronie rosły już drzewa i znajdowała się plaża. Dzieliło mnie od niej 150 metrów. Była noc, niebo rozświetlały błyskawice, a 10 metrów od okna dodatkowo świeciła się latarnia przy parkingu. Widziałem w świetle tej latarni, jak równolegle do ściany budynku w którym się znajdowałem, odrobinę przechodziły fale deszczu, mocnej ulewy, podczas gdy w miejscu mojego położenia i na parkingu było sucho. Linia deszczu przechodziła dosłownie metry dalej. To nie trwało krótkiej chwili, lecz jakieś pięć minut. Dopiero po tym czasie burza uderzyła także we mnie. Wtedy przez około 20 minut nawałnica była naprawdę ostra. Wiatr chlustał o szyby, dął wiatr, a jasne rozbłyski nie ustawały. Pobyt - tym razem krótki - zbliżał się już do końca, ale ostatnim dniem, który dało się wykorzystać tak jak bym sobie tego życzył, był 29 czerwca. Wtedy też kąpałem się w morzu, było całkiem ciepło. Niestety około 17:00 niebo zaciągnęło się ciemnymi chmurami i wszyscy plażowicze zaczęli uciekać w obawie przed burzą. Żadnej burzy tym razem nie było, ale rozpoczęły się opady deszczu, za sprawą których cieszyliśmy się, że nie zdecydowaliśmy się na dwutygodniowy pobyt. Początek lipca był bowiem nad morzem kompletną klapą. Tak kończył się najpiękniejszy i najmilszy, najprzyjemniejszy czerwiec. Miesiąc, który praktycznie wszędzie jest dobry, ale w Nowym Sączu przeszedł chyba sam siebie. Okres mojej nieobecności był w moim rodzinnym mieście tak dynamiczny, ognisty i nieprzewidywalny, że trudno nie uznać go za coś wspaniałego. Stanowił doskonałe uzupełnienie tego miesiąca. Dwie piękne burze przeszły wtedy 28 czerwca, a kolejna w nocy 29-go i w ten sposób czerwiec 2017 oprócz bycia ekstremalnie ciepłym i ekstremalnie słonecznym, stał się także wyjątkowo burzowym. Wydaje mi się, że drugim najbardziej burzowym w moim życiu (po 2020), ale i tego nie jestem pewien. To co zrobił, czego dokonał, jak bardzo się postarał, będzie mu pamiętane po wszystkie czasy. Miesiąc marzeń, jeden z bezwzględnie najlepszych, który idealnie trafił. Czasami za nim tęsknię, dla mnie bowiem jego dni naprawdę wpisują się w historię życia złotymi zgłoskami. Następny w kolejce był lipiec, dla wielu miesiąc potwierdzający wysuniętą w styczniu (lub w kwietniu, no bo w styczniu zimy nie było) tezę o "zimności" tego roku. Po tym pięknym czerwcu oczekiwałem od lipca darowania podobnych szans i pomimo początkowo dość kiepskich prognoz, nie zawiodłem się. Na wstępie chcę tylko nadmienić, że lipiec 2017 uważam za (prawdopodobnie, mógł to być też lipiec 2018 czy sierpień 2015, ale raczej nie) najbardziej aktywny fizycznie miesiąc w moim życiu. W tym miesiącu bowiem oprócz 1 lipca, gdy byłem jeszcze nad morzem, i 2 lipca gdy stamtąd wracałem, codziennie gościłem na basenie, przejechałem ponad 600 km na rowerze, przeszedłem wiele pieszych szlaków w moim regionie (także takich, o których wcześniej nie miałem pojęcia), każdy wieczór spędzałem na spokojnych spacerach po okolicy, nocami często obserwowałem gwiazdy, ciągle szukałem sobie jakichś nowych aktywności - słowem, wyczerpywałem czas najlepiej jak potrafiłem. Przez niemal cały miesiąc w ogóle nie włączyłem komputera. Był mi niepotrzebny, aby się nie wciągać i nie tracić czasu wszystkie niezbędne kwestie wymagające Internetu rozwiązywałem na telefonie lub na tablecie. Dopiero 30 lipca użyłem go, żeby przygotować się na całonocne obserwacje nieba. Ale do tego jeszcze dojdziemy. Inne skojarzenia to wieczorne walki z guniakami czerwczykami wspólnie z Sabą, a także najfajniejszy jeż na świecie.



W tym miesiącu jeden jeżyk, który widocznie ulokował się pod świerkami na końcu mojej posesji, wyruszał w stronę mojego ogrodu niesamowicie punktualnie, tak jakby był ze mną umówiony. Wieczór w wieczór, o godzinie 20:50 wychodziłem na pole i po chwili dostrzegałem, jak w jednym miejscu kołyszą się wysokie trawy, po chwili słychać szum i wychodzi do mnie uroczy jeżyk, a potem dalej w swoją stronę. Czasami się spóźniałem i wychodziłem o 21:00, a on już na mnie czekał :D Któregoś razu przyjechał ciągnik żeby skosić łąkę sąsiadów i Tata poprosił, żeby od razu przy okazji skosił też naszą (nie wiedział o jeżusiu). Strasznie się tym wtedy przejąłem, cały dzień myślałem o moim wieczornym towarzyszu. Jak bardzo się ucieszyłem, kiedy wieczorem wyszedł do mnie tak jak zawsze, gdyby nie kolce, to chyba bym go wtedy przytulił z radości :D Pierwszy etap lipca był jednak przede wszystkim etapem poświęconym dokończeniu kursu prawa jazdy i podejścia do egzaminu, który zaplanowany był na 4 lipca. Tego dnia było pochmurno, dość nieciekawie. Często tak u mnie jest, że dobra pogoda współgra z dobrym okresem życia, a zła - przeciwnie. No i niestety podczas pierwszej egzaminacyjnej jazdy nie poszło mi dobrze. Jakiś błąd przy zmianie pasów ruchu, potem "wyskoczył" mi kierunkowskaz i moje szanse stopniały. Czy to nerwy mnie zjadły, czy to roztargnienie? Papier z egzaminu został mi potem w kieszeni spodni i kilka razy się wyprał, tak że tego nie doczytałem ;) Po powrocie do ośrodka ruchu chciałem pójść za ciosem i zarezerwować dla siebie jak najbardziej prędki termin i właśnie wtedy okazało się, że zwolnił się termin sobotni o 10:30, już za cztery dni. Wziąłem bez zastanowienia, choć pani w okienku poradziła mi się zastanowić, bowiem sobotnie przedpołudnie jest tradycyjną porą wyjazdów na zakupy i jeśli spodziewam się mniejszego ruchu, to mogę się rozczarować. Mimo to, podjąłem ryzyko. Dni dzielące mnie od egzaminu były dość nerwowe, nie mogłem przestać o tym myśleć. A kiedy 5 lipca zaplanowałem wybrać się gdzieś na rowerze, moje plany storpedowała burza, która akurat wtedy podążała do mnie od zachodu.



Około 19:00 zwykła, niewyróżniająca się ani chmurą ani błyskawicami (których widziałem niewiele) burza zesłała trochę deszczu, pięknie skrapiając wszystkie rośliny, po czym się zdezorganizowała. 7 lipca musiałem zająć się jakimś majsterkowaniem przy dopiero otrzymanym teleskopie by oderwać myśli od tego, co czekało mnie jutro, no i nastał ten dzień. Denerwowałem się bardzo, bo znam siebie i wiedziałem, że jeśli drugie podejście się nie powiedzie, to moje morale zostaną już nadszarpnięte i trudno będzie mi się po tym zebrać. O 10:00 stawiłem się w wyznaczonym miejscu czekając na spóźnionego egzaminatora. W końcu się pojawił. To był egzaminator starszej daty, dość surowo spoglądający. Po jednym niepowodzeniu w ruszaniu na wzniesieniu, udało się i wyjechaliśmy na miasto. Ruch był rzeczywiście bardzo duży, a do tego jak na złość na samym początku, na pierwszej ulicy trafiłem na rowerzystę, który jechał sobie środkiem jezdni tuż przede mną. Nie mogłem go wyprzedzić, a jadąc za nim jego tempem odnosiłem wrażenie, że tamuję ruch i czułem że jadący za mną kierowcy mnie nienawidzą. Na szczęście zapaliło się czerwone światło, które rozdzieliło mnie z rowerzystą. Potem było już lepiej, ale przy każdym zadaniu czułem się. jakbym robił coś źle. W pewnym momencie ciśnienie 200, bo słysząc polecenie zawrócenia na najbliższym skrzyżowaniu pojechałem na rondo, zapominając o małej przełączce bliżej mnie. Na szczęście nie jest to błąd dyskwalifikujący, zresztą sam wymagający, trzymający nogę na hamulcu i bacznie skanujący otoczenie egzaminator uznał, że fakt, wydał mi to polecenie za późno. Pamiętając o moich trudnościach z ruszaniem, każde ruszenie wykonywałem z takim skupieniem jakbym był saperem, który myli się tylko raz jakbym rozbrajał bombę. Gdy spostrzegłem, że minęło 50 minut i jedziemy w stronę ośrodka, bałem się jeszcze bardziej. Prosiłem swój mózg, żeby się nie rozkojarzył, żebym nie walnął jakiegoś głupiego błędu na sam koniec, bo sobie tego nie podaruję. Wjechaliśmy na teren ośrodka, do parkingu, na ostatnie zadanie. Wjeżdżałem na miejsce parkingowe z takim skupieniem, jakbym lądował szerokokadłubowym samolotem na lotnisku w Gibraltarze. "Wynik pozytywny". Normalnie jestem bardziej komunikatywny, zresztą planowałem zapytać się szczegółowo o to, jak było. Wtedy jednak kamień spadający z serca runął tak głośno, że zagłuszył wszystkie myśli i po podziękowaniu nie dałem rady powiedzieć już nic więcej niż "do widzenia". Dopiero w samochodzie z rodzicami zeszło ze mną ciśnienie i w domu poczułem już pełny luz. Z "elki" wysiadłem tak mokry, jakby było nie 25 tylko 35 stopni, ale po chwili doszedłem do siebie, spostrzegając obiecującą konwekcję w górach na południe ode mnie, w tym miejscu gdzie mnóstwo ciekawych zjawisk rodziło się w lipcu 2014. W porze obiadu rzeczywiście kilka razy zagrzmiało, ale z burzy nic wiele nie wyszło, spadł tylko króciutki pseudodeszcz i na chwilę się zachmurzyło. Kiedy na niebo wróciło Słońce, euforia zaczęła ustępować miejsca poczuciu spełnienia, które jest nawet przyjemniejsze. Zadzwoniłem do przyjaciela z którym często jeżdżę na rowery i zaproponowałem, byśmy właśnie w ten sposób uczcili mój sukces. Żadnego dalekiego wyjazdu nie było w planach, uznaliśmy że wystarczy przejechać się na drugi najwyższy punkt miasta (Mużeń vel Przekaźnik - http://www.lukedirt.com.pl/viewtopic.php?t=2786) od tylnej, bardziej wymagającej i nie w całości pokrytej asfaltem strony. Spotkaliśmy się około 16:00 i ruszyliśmy. Na początku towarzyszyło nam Słońce, ale z czasem niebo przykryły chmury. Pojechaliśmy dość daleko za szlak wiodący na szczyt i przez jakiś czas koniecznym było przedzieranie się przez las. Koniecznym było zatrzymać się na chwilę, by zebrać siły, podjazd był dość stromy. Wtedy właśnie usłyszeliśmy pierwszy grzmot, później drugi. Nie wiem dlaczego mój umysł był tak wyłączony, ale jakoś nic specjalnie sobie z tego nie zrobiłem, myśląc że czeka nas kolejna mała pseudoburza. Przyśpieszyliśmy nieco i po wyjeździe z lasu zobaczyliśmy straszną rzecz. Wielką, ciemną, postrzępioną chmurę, poniżej której widniały duże, ciemne smugi opadowe. Wszystko wyglądało jak zbliżająca się otwarta paszcza smoka. Znowu z tej samej strony co 23 czerwca, co wywołało skojarzenia każące obawiać się silnego deszczu. Przygód tego dnia nie brakowało. Odbiliśmy w bok, żeby dostać się do drogi zjazdowej, dotarliśmy do głównej drogi, a wtedy pozostał już sprint. Dopiero co musiałem zdać egzamin ze znajomości i umiejętności praktycznego stosowania przepisów i już je łamałem jadąc przez pasy zamiast przeprowadzenia roweru (normalnie tak nie robię). Po kilku minutach, kiedy wydawało się, że zyskujemy na czasie i przeganiamy burzę, dostałem się do swojej ulicy, rozpędziwszy się do ponad 30 km/h dążąc do tego by jak najprędzej znaleźć się w domu. Za mną już rozciągała się burza. Bijące serce zagłuszało dźwięki grzmotów, dopiero po tym, gdy znalazłem się już blisko i na chwilę zwolniłem, spojrzałem prosto w oko burzy.



Odzywały się bliskie wyładowania, jedno podobno uderzyło blisko kolegi, który po przejechaniu kawałek dalej do mostku i dalej ścieżką w stronę swojego osiedla, dotarł do swojego domu później niż ja. Ale też zdążył. Na szczęście okazało się, że nie taki diabeł straszny. Burza po kilku minutach rzeczywiście zesłała deszcz i w jednej chwili popadało nawet dosyć sowicie, jednak zasadnicza jej część przeszła tuż na północ, pozostawiając mi widok chmury, która z tej perspektywy przypominała kłębiący się stalowoszary dym.



Ucieczka przed burzą niemal zrównała się w emocjach z niedawnym egzaminem praktycznym. Po ulewie jeszcze się rozpogodziło i wytworzyła się nawet mała mgiełka, dopiero wtedy emocje opadły jak po wielkiej bitwie kurz. Nie miałem wtedy jeszcze świadomości, że na kolejne emocje będę czekał podobnie krótko. Ale będą to inne emocje, takie poruszające człowieka od wewnątrz, nastrajające wewnętrznym pokojem, ukojeniem, radością. 10 lipca też byłem na rowerze, dzień był parny i trochę "mleczny", ale to wtedy doświadczyłem jednej z najpiękniejszych burz w swoim życiu - to był cudowny wieczór, jeden z tych do których mam największą słabość. Nie zapomnę pięknej scenerii w jakiej przyszło mi obserwować to śliczne zjawisko, jak również mnóstwa wyładowań. Więcej o niej znajdziecie tu, zobaczcie koniecznie: http://www.lukedirt.com.pl/viewtopic.php?t=779
Po tej przepięknej burzy pozostało uczucie spełnienia, było aż tak błogo, miło na serduszku. Była to naprawdę kapitalna rzecz i każdemu miłośnikowi burz życzę, by takiej doświadczył. W miarę jedzenia nic nie rośnie jednak tak obficie jak apetyt, toteż miałem ochotę na jeszcze więcej. I tak się stało, w ten sposób duet 10-11 lipca 2017 ma u mnie miejsce w ścisłej czołówce duetów tego podobno zimnego, a dla mnie świetnego roku. Ta przesuwająca się od strony Podhala (uprzednio szalała, szalała m.in. nad Zakopanem) rozbudowała się bezpośrednio przed Nowym Sączem, tworząc dobrze zorganizowaną i szeroką formę, sięgającą od granicy polsko-słowackiej na południu po Czchów na północy.



Nadchodziła z typowego kierunku, ale o dosyć nietypowej porze, przed 12:00 w południe. Byłem wtedy sam w domu i widząc zbliżającą się burzę, przypominając sobie co było cztery dni wcześniej, zastanawiałem się czy zdążyłbym uciec, gdybym zamiast w domu przebywał teraz w innym miejscu, takim albo takim. Najwięcej nadziei na udane widowisko dała mi tworząca się chmura szelfowa.




Pomieszanie z poplątaniem widoczne w chmurze maskowało bowiem część wyładowań, te najbardziej uwydatnione stały się już po przejściu wału chmurowego, który paradoksalnie wcale nie przyniósł silnego wiatru. Bardziej postarał się deszczyk, podczas którego burza była najbardziej widowiskowa. Niestety nie udało mi się zrobić zdjęć, ale widziałem kilka pięknych, choć nie tak bliskich wyładowań, przesuwających się lekko na południe ode mnie w stronę Beskidu Niskiego. Nie trwało to długo, ale 13 mm opadu pozostało. Piękna, żywa zieleń, to jedna z domen tego lipca. Lipca, który nie szczędził burz i wielu fajnych doświadczeń, także w pogodzie, która naprawdę nie wydawała mi się chłodna, choć anomalia naprawdę była wówczas jeszcze wyraźnie na minusie. Poniżej 20 stopni było tylko 15 lipca, w skądinąd przyjemnym dniu, który także przejeździłem dość ambitnie na rowerze, bez bluzy a nie było mi zimno. Dopiero wieczorem, kiedy na chwilę wyszedłem do jeżyka, poczułem że jest zimno. W niedzielę 16 lipca było już w pełni słonecznie i ciepło. Był to dopiero drugi pozbawiony opadu dzień w tym miesiącu.



19 lipca pojechałem do Wydziału Komunikacji odebrać upragniony "plastik", prawo jazdy. Tego dnia trochę bolały mnie zęby po wizycie u ortodonty (od lutego 2017 do września 2018 nosiłem aparat), ale uzyskanie prawa jazdy pocieszyło mnie razem z małą pseudoburzą, która tego dnia postraszyła nieco od strony gór, nie zsyłając jednak nic więcej oprócz bardzo drobnego, śladowego deszczyku niezarejestrowanego przez stację. Kolejna okazja przydarzyła się 21 lipca, kiedy jeździłem sobie po wałach Dunajca od przeciwnej strony niż Nowy Sącz, już dosyć daleko. Panował loch, ale jak wszyscy wiemy, wtedy burze także lubią się pojawiać. Gorsza w tym dniu była pogoń, w jaką puścił się za mną szerszeń, którego gdzieś nieumyślnie rozdrażniłem. Burza pokazała się na zachodzie dość niewyraźnie, po prostu jako pociemnienie w pochmurnym tle nieba, dopiero po chwili zaczęła nieśmiało grzmieć.



Tym razem widziałem na radarze, że porusza się dosyć ospale, więc nie musiałem się zanadto śpieszyć, wracałem w swoim tempie, które i tak jest dość szybkie. Nie było się czym martwić, bo burza i tak wybrała "korytarz powietrzny" mijający mnie lekko od północy, co miało tę zaletę, że całość bardzo ładnie zaprezentowała się w blasku nieśmiałego, trochę zamglonego Słońca, które pojawiło się na niebie, kiedy wróciłem już do siebie.



Kolejny dzień z racji parności jakoś nie zachęcił mnie do tego, by szczególnie daleko się wybierać, ale za to 23 lipca pogoda znowu dostarczyła mnóstwa emocji. Tuż po 12:00 zaczęło nieśmiało grzmieć, a na południu i zachodzie pojawiły się ciemniejsze chmury. Po tylu burzowych doświadczeniach stałem się już trochę mniej czuły na te dźwięki, ale o 13:00, kiedy grzmoty ustawicznie zwiększały swoją moc, wyszedłem na dwór sprawdzić co się święci. W tym burzowym dniu (pamiętam że działo się wtedy również w Warszawie i okolicach, być może Kmroz pamięta) doszło do ciekawej sytuacji. Dwie komórki burzowe rozkwitły w dwóch miejscach na południu. Jedna na Podbeskidziu, druga na północnej Słowacji, idealnie na południe ode mnie... i obydwie zmierzały w moją stronę. O 13:30 te dwie burze widoczne na zdjęciach połączyły się tworząc superkomórkę z chmurą szelfową jakby odkrojoną od reszty nieba. Drugą chmurę szelfową w ciągu dwóch tygodni (jak nie kochać lipca 2017?).



Nagrałem nawet krótki filmik i wrzuciłem go na Snapa (wtedy jeszcze zdarzało mi się z niego korzystać). Stałem na polu przed domem, tu gdzie robiłem zdjęcia. Widziałem, że po tej "podbeskidzkiej" stronie burzy intensywnie się błyska, to tam działo się najwięcej. Strona "słowacka" zdawała się milczeć i spodziewałem się, że za chwilę, kiedy uderzy szelf, czeka mnie nawałnica.



No właśnie... czekała. A ja do niej nie przyszedłem. Wystarczyło znaleźć się 5-8 kilometrów na południe i 2 kilometry na zachód, w Starym Sączu, gdzie dwie burze połączyły się i wystąpił lokalny downburst. To byłaby najsilniejsza nawałnica, najmocniejsze uderzenie w tym sezonie. Kiedy stałem w polu oczekując burzy, a w miarę zbliżania się wyładowań, wypatrując ich przez okno, nie miałem świadomości tego, co tam się dzieje. Dopiero po godzinie zobaczyłem dramatycznie wyglądające relacje na różnych grupach i czułem niedosyt, bowiem najbardziej aktywny elektrycznie segment burzy przesunął się bardziej na północ i szybko śmignął w takim miejscu, skąd niewiele widziałem. Mogłem podejść do ulicy, a wtedy pewnie coś bym zobaczył, żałuję że na to nie wpadłem. Do mniejszej satysfakcji wystarczy mi jednak choćby samo to, że mogłem tak fajnie nasycić się widokiem chmury szelfowej i połyskujących pod nią błyskawic, to taka namiastka 11 maja 2009 roku, burzy mojego życia. Na jej powtórkę jeszcze czekam, ale miło mi będzie doczekać się jeszcze ostatniej części lipca, już po 23-cim. Ten okres upłynął już bez burz, a ja spędziłem go na poznawaniu do tej pory obcych mi pieszych szlaków w mojej okolicy, w stronę Pogórza Rożnowskiego, rezerwatu cisów w Mogilnie, Jodłowej Góry i wielu tamtejszych urokliwych zakątków.



Kolejny raz wpadło mi 40 tysięcy kroków, bo np. 28 lipca forumowemu Januszowi (mnie) szkoda było płacić za bilet autobusowy i wolałem wrócić do domu ze szlaku na nogach, niepokojąc się trochę kilkakrotnie słyszalną burzą na południe od miasta. Taki to był właśnie aktywny lipiec. Wracałem w nim do domu zmęczony, nogi nieraz wysiadały, a jednak cały czas pozostawałem pełnym wigoru i planów na kolejne dni. Także 30 lipca, w upał niemało pojeździłem, a dzień zakończyłem spędzając całą noc, aż do porannego zgaśnięcia Wenus, na dworze, podziwiając gwiazdy przez swój nowy teleskop. To były najpiękniejsze obserwacje. Widoczność była nienaganna, niebo rewelacyjnie przejrzyste, a temperatura wysoka na tyle, że krótki rękaw wystarczał przez cały czas. Miałem niebywałe szczęście, podczas obserwacji w pole widzenia teleskopowego okularu wleciało mi aż pięć meteorów, w tym jeden wczesny Perseid, tak jasny że aż się przestraszyłem. W tę noc zaobserwowałem tyle różnych obiektów głębokiego nieba, co nigdy wcześniej, nawet ze wszystkich obserwacji razem wziętych.



Rozmaitym przejawom aktywnego trybu życia zdawało się nie być końca, aż żyjąca ze mną dotąd w symbiozie pogoda nacisnęła hamulec. Upał... Po tym jak niewyspany po całonocnych obserwacjach 31 lipca musiałem zmagać się z parnymi 33 stopniami i kolejnego dnia dostałem od pogody lampowe 35, wyhamowałem. Sierpień nadal był czasem aktywnym, ale już nie tak. Częściej zdarzało się, że po prostu mi się nie chciało, ale nie dziwię się sobie, bowiem ta I połowa sierpnia naprawdę ostro dopiekała, słusznie wzbudzając skojarzenia z rokiem 2015, któremu ustępowała niewiele. Choć rzadko są ku temu powody, 1 sierpnia wieczorem zazdrościłem mieszkańcom Poznania, gdzie przechodziła wtedy piękna burza. Moja ochłoda miała być tylko krótka i nietrwała. Stało się tak 2 sierpnia, który to dzień rozpoczął się ciężką, nocą ze spadkiem temperatury do zaledwie 19 stopni. Rano zaczęło się podobnie, ale z nieco bardziej przymglonym niebem. Znowu o 11:00 notowano już prawie 31, a kolejnych kilka godzin tylko podkręcało skwarną atmosferę. Nie było chyba w moim życiu drugiego tak aktywnego miesiąca jak lipiec 2017 i takiego duetu jak czerwiec-lipiec tego roku. Tym bardziej wielbię te miesiące. Teraz jednak drugi dzień z rzędu nigdzie nie wychodziłem, co zdarzyło mi się pierwszy raz od dawna, chyba od kwietnia. Ale z jakże innego powodu niż wtedy... Dzień był upalny i temperatura sięgała prawie 33 stopni, po pewnym czasie przyszło jednak złagodzenie i niebo się zachmurzyło. Zbierało się na burzę i krótko po 15:00 poczułem spadek temperatury. Odnosiłem wrażenie, że pójdzie bokiem i wybrałem się do sklepu na rowerze. To zdjęcie zrobiłem wyjeżdżając:



Nie miałem daleko, pomyślałem że najwyżej przeczekam ulewę pod dachem. Nie zdążyłem. W jednym momencie tak jakby cała fala wody runęła wprost na mnie. Nawet zbytnio nie grzmiało, ale 14,6 mm opadu systematycznie we mnie wsiąkało. Próbowałem jakoś chronić telefon, który miałem w kieszeni i jechałem dziarsko przez tę ulewę. To mi się zdarza i zawsze sytuacja wygląda podobnie - kiedy zbiera się na deszcz, przyśpieszam, kiedy zaczyna padać - jeszcze bardziej przyśpieszam. Ale później? Stwierdzam, że jest mi doskonale wszystko jedno, i tak przemoczę się do suchej nitki. Przypomniało mi się oberwanie chmury w Wenecji 11 czerwca 2016 roku, pomyślałem że jak wtedy wyschnąłem, to i teraz mi się uda. Kiedy deszcz ustał, skoczyłem tylko do mieszkającej niedaleko Babci żeby dała mi jakiś podkoszulek na zmianę. W drodze powrotnej widziałem tworzące się mgły, jak i rzeczkę która trochę się ożywiła. Burza - jak to najczęściej u mnie bywa - przesuwała się na wschód, toteż jadąc do domu moją ulicą, widziałem dokładnie przed sobą kilka doziemnych wyładowań. Byłem bardzo zadowolony, gdyż dzięki tej burzy wieczór był znośny i można było trochę przewietrzyć wnętrza. Temperatura w ciągu nocy nie spadła niżej niż do 17 stopni, ale sam fakt tego, że łagodne wartości na termometrach utrzymały się znacznie dłużej, był bardzo cenny, zwłaszcza że następny dzień znowu był koszmarny. Starałem się zmuszać do tego, by pozostawać aktywny, zresztą czasami wygodniej było mi nawet na polu niż chociażby u siebie w pokoju. Najprędzej udawało mi się wychodzić popołudniami i wieczorami, kiedy było już trochę bardziej znośnie, choć na przykład 9 sierpnia pomimo 33 stopni odważyłem się na trochę większy wyjazd tyłem do Słońca. Tak dla oderwania myśli, bo martwiłem się jutrem, które zdawało mi się być bardzo ciężkim wyzwaniem.



10 sierpnia miałem bowiem umówiony wyjazd do Krakowa, aby odebrać pewien certyfikat. A właśnie tego dnia, według prognoz, miał rozlać się najpotężniejszy skwar, gorszy nawet niż 1 sierpnia. Prognozy GFS dla Krakowa przewidywały aż 39 stopni, co oznaczałoby najwyższą temperaturę doświadczoną w moim życiu. Już wtedy w miarę dobrze znałem geograficzno-meteorologiczną specyfikę regionu krakowskiego i nie wątpiłem, że jeśli w mieście będzie 39, to gdzieś w okolicy padną cztery dyszki.
Ta noc w Nowym Sączu (jeszcze nie Nouvel Songe, ta nazwa powstała jesienią 2019 ;)) była tropikalna. Temperatura nie spadła niżej niż do 19,7 stopnia, a tu trzeba było wcześnie wstać. Długo nie mogłem zasnąć, w efekcie czego 10 sierpnia zacząłem sporym niewyspaniem. Wyjechałem przed 7:00, psychicznie gotowy na najgorsze co może mnie czekać. Gorąco było czuć od rana, temperatura rosła aż złowrogo. Do tego natrafiłem na stary autobus, w którym klimatyzacja praktycznie nic nie dawała, a brzęczała tak głośno, jak niektóre suszarki na basenach. Szło oszaleć od tego dźwięku, ale na szczęście miałem jak oderwać myśli :) Zaczął pisać do mnie znajomy z Łodzi, że zbliża się do niego świetna burza, po czym zgrabnie relacjonował mi, jaki huragan i ulewa uderzyła w jego miasto. Twierdzi, że Łódź ma pecha do burz, które ciągle ją mijają i celują w Warszawę, która zabiera mu najlepsze kąski. Tym razem te miasta miały zostać jednak pogodzone, toteż aby umilić sobie czas, oglądałem na kamerze obraz na żywo z Placu Defilad. Kiedy przed 10-tą przyjechałem do Krakowa, był już prawie upał, ale było też coś, co niezwykle mnie pocieszyło. Kalafiory! Od razu wiedziałem, że w konwekcji nadzieja. Załatwiłem co miałem do załatwienia i około południa widziałem, jak chmury zaczynają przesłaniać Słońce. Pomyślałem sobie, że jeszcze wyjdzie na to, że kolejny dzień będzie w Krakowie gorętszy od tego, i rzeczywiście tak się stało. I tak było po 31-32 stopnie, ale przy zachmurzeniu i zarazem braku duchoty nie było to tak straszne, tak że pojechałem sobie jeszcze Krakowiakiem na Nową Hutę. Po 16-tej rozpogodziło się i notowano w Krakowie 33,6 stopnia, ale wtedy wracałem już do domu. A w Nowym Sączu powitała mnie typowo sądecka konwekcyjna burza i deszczyk, którego niestety nie miałem za bardzo jak docenić, ponieważ w porze mojego przyjazdu już ustępował i burza nie zaskoczyła mnie żadnymi fajerwerkami. 11 sierpnia pogoda poznęcała się nad Grodem Kraka, gdzie temperatura przekroczyła 35 stopni, a średnia wyniosła tyle, co u mnie 1 lipca 2019. W Nowym Sączu nie było aż tak źle, jednak mimo to upał był straszny. Temperatura średnia znowu przekroczyła 25 stopni, zaś maksymalnie zanotowano aż 33,8. Dla wielu mieszkańców Polski były to ostatnie godziny względnego spokoju... Ja poszedłem wcześnie spać i nawet specjalnie nie śledziłem poczynań tej nawałnicy. wybrałem się tylko po prowiant na planowaną na kolejny dzień rowerową wyprawę w góry i lasy nieco dalej od Nowego Sącza ("Sądecką Prapuszczę"). Miało mnie nie być cały dzień, co lekko mnie tremowało. Jakoś zdarza mi się spontanicznie wyjechać gdzieś bardzo daleko, wbrew moim początkowym planom, i to samotnie, a za to taki zaplanowany wyjazd w kilka osób, kiedy od początku mam świadomość, że spędzę poza domem długie godziny, i to z dala od cywilizacji, napawał mnie lekkim stresem.
12 sierpnia wyruszyłem rano. Wiedziałem, że w Polsce po nawałnicach stało się coś niedobrego, ale wtedy wiadomości były jeszcze szczątkowe. Ten dzień był dniem zmiany pogody. Od rana było pochmurno z tylko niewielkimi i krótkimi przejaśnieniami, a temperatura wynosiła niewiele więcej niż 20 stopni, choć wartość z godziny 18 UTC dnia poprzedniego szyfruje 28,2 stopnia. To była pogoda w sam raz na rowerowe wspinaczki po nieutwardzonych szlakach i przemieszczanie się po trudnym terenie, choć długość przygody wystarczyła do tego, by pogoda zaczęła się zmieniać. Nie wziąłem bluzy, oczekując że stanie się to później, a tu już około 15:00 temperatura spadła poniżej 20 stopni, choć na razie czułem się jeszcze komfortowo. Zaczął kropić deszcz i niestety, obawy i złe przeczucia miały swoją podstawę. Jeden z nas wpadł w lekki poślizg i upadł. Nic mu się nie stało, ale po chwili usłyszeliśmy syk, jakby węża. Każdy z nas wolałby, aby był to wąż, lecz niestety to opona poszła. Z dala od innych ludzi, nie ma zasięgu i tu taka przygoda... Całe szczęście, że jeden z nas dysponował samochodem, który czekał na parkingu kilka kilometrów od końca zaplanowanego szlaku, ale najpierw trzeba było się tam jakoś dostać. W sytuacji zagrożenia człowiek może wiele znieść i wymyślić, toteż udało nam się wpaść na szalony pomysł. Jak w starej, harcerskiej szkole odważyliśmy się skorzystać z rozwiązań niestandardowych i... zapchaliśmy oponę mchem i trawą, w ramach takiego tymczasowego rozwiązania. W ten sposób udało się wyjechać na większą przestrzeń. Trochę padało i wobec zaistniałego zdarzenia nie jechaliśmy już dalej, lecz wybraliśmy powrót na przełaj, przez pastwiska, pagórki i dwa strumyczki przez które przenosiło się rowery korzystając z kładki o szerokości pół metra.



Kiedy zbliżyliśmy się do cywilizacji, poczułem radość z tego, że wszystko całkiem dobrze się kończy. Z racji niesprzyjających warunków postanowiłem, że nie będę jechał 25 kilometrów do Sącza, lecz zabiorę się samochodem z tym kolegą, który przewoził tego z uszkodzonym rowerem. Ostatnie 5 kilometrów musiałem jednak pokonać już samemu, a 17 stopni przy padającej mżawce wydawało się iście lodowatą, lapońską pogodą. Sam jeszcze poprzedniego dnia chciałem, by się ochłodziło, a tu przy tej pogodzie trudno było być konsekwentnym w ty, czego się chciało. Dopiero po powrocie do domu po 19:00 dowiedziałem się o tym, co się dokładnie stało. Praktycznie cały wieczór spędziłem na pogodowych stronach i czytaniu o tym, co dokładnie zaszło, szukaniu informacji. To był historyczny dzień i dobrze, że miałem w nim tylko takie przygody... Obeszło się bez burzy, a na ten rodzaj zjawiska musiałem jeszcze trochę poczekać. Czas wypełniały różne aktywności, ale po upalnym wyhamowaniu już nie tak intensywne jak wcześniej. Zależało mi tylko, żeby dobić 1000 km na rowerze przez dwa miesiące, ale to było już prawie pewne. Około połowy miesiąca wolałem nawet po prostu odpocząć sobie w ogrodzie, coś poczytać czy poudzielać się na Meteomodelu. Kiedy 18 i 19 sierpnia wrócił upał, poczułem to samo co 29 sierpnia 2015 - "mam dość". Te ciągłe nawroty upału już mnie irytowały, niestety sierpień po pięknych czerwcu i lipcu wydawał mi się wówczas naprawdę zły. Do tej pory nie było w nim nawet czasu na to, aby cieszyć się bardziej umiarkowaną pogodą i nie widzieć żadnych przekroczeń 30 stopni w prognozach. Z ulgą przyjąłem wieczorne ochłodzenie 19 sierpnia i deszczową noc wraz z bardzo żabkowym, a przy tym chłodnym 20 sierpnia. Przesiedziałem ten dzień w domu, bo padało cały czas. Trudno było mi jednak uwierzyć w te 37,8 mm opadu 19 sierpnia. Odnoszę wrażenie, że u mnie padało znacznie łagodniej, na pewno nie do tego stopnia co na stacji. 21 sierpnia był najbardziej "nieletnim" dniem tego miesiąca. Po nocy z jednocyfrową temperaturą minimalną (8,8), temperatura ledwo przekroczyła 20 stopni, a wynurzające się czasami Słońce nie zmieniało postrzegania tego dnia - zdawało się, że to już dzień jesieni. Tego dnia bardziej pochłaniało mnie Słońce nad Ameryką, które tego dnia całkowicie przesłonił Księżyc. Ech, dlaczego w Polsce nigdy tego nie zobaczymy... 22 sierpnia był kontynuacją chłodów. W odróżnieniu od swojego odpowiednika z 2018 roku, Słońca było w nim jak na lekarstwo - tylko trochę pod wieczór. Burze już dawno nie występowały i trochę za nimi tęskniłem, naprawdę te liczne zjawiska w poprzednich tygodniach i miesiącach porządnie rozbudziły mój apetyt. Pozostała mi już tylko jedna, za to ognista, bezlitosna i nieprzewidywalna. Najsilniejsza pod względem wiatru i ogólnego rozgardiaszu jaki spowodowała, a przy tym bardzo lokalna, tym razem dosięgająca dokładnie mnie. Takie wyrównanie za tego pecha (choć równie dobrze można to uznać za szczęście) z 23 lipca, kiedy oko cyklonu spojrzało gromiącym wzrokiem na pobliski Stary Sącz. 27 sierpnia 2017 roku zaczęło się od szybkiego wzrostu temperatury rano, co jeszcze wzmacniała duża duchota. Znając zapowiadające upał prognozy, nastawiałem się na to, że ta niedziela będzie dosyć ciężka. Żywiłem nadzieję na to, aby przyszła burza...
Tuż przed 13:00 usłyszałem pierwsze grzmoty i ciemną chmurę od strony miasta. Może nie spektakularną, ale na tyle ciemną, że spodziewałem się czegoś udanego. Nie była duża, ale bardzo skupiona i zwarta. Wracałem do domu, kiedy złapały mnie pierwsze krople słabego deszczu. Po chwili, już przez okno, zobaczyłem piękną błyskawicę. Chciałem zrobić jakieś zdjęcie i wtedy, punktualnie o 13:04, nadeszła burzowa apokalipsa...




Czy Waszym zdaniem tak wygląda 0,1 mm opadu? To sugeruje stacja, która znowu znalazła się nie tam gdzie trzeba. Podobnie jak 19 maja 2019, silna burza z ulewą okazała się zjawiskiem bardzo lokalnym. Ale nie tak... W maju ubiegłego roku nie było takich ilości gradu, a wiatr nie wiał tak szalenie. Prócz tego, dość solidarnie oberwała tedy niemal cała wschodnia połowa Nowego Sącza. A 27 sierpnia 2017 roku? Wysłałem powyższe zdjęcie przyjacielowi mieszkającemu dosłownie 2 kilometry dalej w linii prostej. Zapytał mnie kiedy, je zrobiłem, na co zdziwiony ja odpowiedziałem, że przed chwilą... I to był szok, okazało się że u niego, tylko kilka razy zagrzmiało. Tu, gdzie mieszkam ja, silny wiatr złamał konar nieodległego dębu, który od tej pory jest niesymetryczny ;)
Po burzy temperatura się obniżyła i wyszło Słońce, a wieczorem pojawiły się mgły na łąkach.



Sezon burzowy dobiegał końca wraz z pięknymi, udanymi wakacjami. Jeszcze było ciepło, nawet gorąco, ale 2 września, już bez pomocy burz, standardy w pogodzie się zmieniły. 4 września deszczem powitałem swój ostatni rok szkolny i czerpiąc jeszcze energię z październikowego babiego lata oraz wielu ciepłych dni w grudniu i styczniu, wchodziłem w całkiem miłą pogodowo i bardzo przyjemną życiowo porę chłodną, bardzo ważną. Tę porę chłodną, która zakończyła się wraz z nadejściem najbardziej fascynującego, oszałamiającego miesiąca w historii nowosądeckiej meteorologii, czegoś nie do przewidzenia kiedykolwiek wcześniej. Zanim nadeszła "Turcja", rok 2017 przeszedł do historii jako rok bardzo ciepły. I przyjemny, także za sprawą sezonu burzowego, który oceniam bardzo wysoko, jako jeden z najlepszych. Burz było dużo i to w różnej formie. Wystąpiły zarówno klasyczne konwekcje, jak i burze nocne, poranne i wieczorne, zdarzyło się półtorej mocnej nawałnicy (jedna w całości, a druga o włos ode mnie 23 lipca), a wszystko zostało okraszone piękną pogodą, której jedyną wadą były zbyt częste silne upały w sierpniu. Pisząc ten arcydługi post, niejeden raz zatęskniłem do tego czasu, bo naprawdę był bardzo sprzyjający, wspaniale wpisując się w burzową i burzliwą historię mojej pasji. Pasji, która trwa i wciąż zaskakuje, zupełnie jak niejedna burza opisywanego sezonu :)
_________________
Użytkownicy forum LukeDiRT są jak rodzina :jupi:

Aktualna pora roku: wielki test dla naszego klimatu :snieg:
 
     
kmroz 
Junior Admin
fan bezdźwięczności



Hobby: Wszystko!
Pomógł: 162 razy
Wiek: 27
Dołączył: 02 Sie 2018
Posty: 36420
Miejsce zamieszkania: Michałowice/Wwa-Włochy
Wysłany: 1 Grudzień 2020, 18:17   

PiotrNS napisał/a:
Nie rozumiem dlaczego I dekada maja niezależnie od regionu jest wrzucana do jednego worka z kwietniem. Była przecież całkiem przyjemna. Oprócz 9 i 10 maja nie było zimno, temperatury trzymały się znośnego poziomu, często padało, a i Słońce nie było już takim luksusem.


U mnie to tylko 4-6.05 z tej dekady były względne, reszta to bubu jak w majach 1951-1980.

Czytam dalej, więc zaraz pewnie pojawią się kolejne komentarze :jupi:
_________________
Fan wybitnego klimatu lat 1995-2013. Kiedyś to było :glaszcze:

Zimnolubna kutwa z zespołem Aspergera
 
     
kmroz 
Junior Admin
fan bezdźwięczności



Hobby: Wszystko!
Pomógł: 162 razy
Wiek: 27
Dołączył: 02 Sie 2018
Posty: 36420
Miejsce zamieszkania: Michałowice/Wwa-Włochy
Wysłany: 1 Grudzień 2020, 18:23   

PiotrNS napisał/a:
Chociaż 19 maja, powitany o północy pod gwiazdami w tę piękną, pogodną noc, spędziłem dość produktywnie, uczestnicząc w egzaminie FCE w Krakowie (nie mieli innych terminów) i spędzając wątpliwie przyjemnie dwie godziny powrotu w pozycji stojącej w zatłoczonym autobusie, uważam ten dzień za jeden z najlepszych w moim życiu.



Piękna pogoda (nie wiem jak odebrałbym ją teraz, ale wtedy myślałem że pogoda mnie lubi, bo zesłała na ten szczególny dzień to co miała najlepsze), wspaniały czas spędzony później z rodziną i przyjaciółmi którzy o mnie pamiętali, wieczorem jeszcze mały wyjazd na rowery w kilka osób. Nie zapomnę tego dnia. I nie zapomnę pogody, która po dwóch dniach lampy weszła w fazę dynamizmu i zmienności.



Ja, chociaż z tym walcze, należe chyba do strasznie przesądnych osób i chyba sobie jednak daruje z retrospekcją grudnia 2015 i mojej 18-ki, bo po prostu już zaczynam myśleć, że prognozy na najbliższy weekend to jest klątwa kalendarza. O mojej 18-ce i innych wydarzeniach z grudnia 2015 opowiem jak już ten straszny epizod minie i będzie normalna, zimowa pogoda ;) A co do okolic Twojej osiemnastki, to faktycznie dość symbolicznie się pogoda wtedy odezwała i zmieniła o 180 stopni, chociaż wg komentujących na Twojej Pogodzie rzecz jasna to nie miało miejsce i dalej do końca maja i w ogóle całe lato było ochłodzenie klimatu :haha:
_________________
Fan wybitnego klimatu lat 1995-2013. Kiedyś to było :glaszcze:

Zimnolubna kutwa z zespołem Aspergera
 
     
kmroz 
Junior Admin
fan bezdźwięczności



Hobby: Wszystko!
Pomógł: 162 razy
Wiek: 27
Dołączył: 02 Sie 2018
Posty: 36420
Miejsce zamieszkania: Michałowice/Wwa-Włochy
Wysłany: 1 Grudzień 2020, 18:26   

PiotrNS napisał/a:
4 czerwca wieczorem zachmurzyło się i po pięknym, bardzo ciepłym dniu, w pobliżu pojawiła się burza. Wytworzyła się w górach i przesuwała się lekko na południowy-wschód ode mnie, ale i tak pokazała się z pięknej strony, akurat wieczorem, gdy burze (jak dla mnie) wyglądają najbardziej efektownie. Chmura miała stalowoszary kolor i co jakiś czas rozświetlała się błyskawicami, które czasami wyskakiwały na zewnątrz chmury jakimiś pojedynczymi odnogami, iskrami. Burza była dość mocno uwodniona i część dość długotrwałego opad trafiła we mnie, nawilżając ziemię i sprawiając że trawa stała się jeszcze bardziej żywa swoją zielenią.


Ja też pamiętam burzę z tamtego dnia. Była to jedna z ciekawszych burz 2017 roku mimo wszystko, a teraz jak patrzę na radary, to była mocno spektakularna. Czerwiec 2017 był mocno atlantyckim miesiącem i burze latały w nim rzadko, ale jak były, to naprawdę formowały się w ciekawe układy, takie zupełne przeciwieństwo 2016 roku pod tym względem. Te dwie pory ciepłe były z jednej strony tak podobne, a z drugiej tak różniły się od siebie.
_________________
Fan wybitnego klimatu lat 1995-2013. Kiedyś to było :glaszcze:

Zimnolubna kutwa z zespołem Aspergera
 
     
kmroz 
Junior Admin
fan bezdźwięczności



Hobby: Wszystko!
Pomógł: 162 razy
Wiek: 27
Dołączył: 02 Sie 2018
Posty: 36420
Miejsce zamieszkania: Michałowice/Wwa-Włochy
Wysłany: 1 Grudzień 2020, 18:26   

PiotrNS napisał/a:
4 czerwca wieczorem zachmurzyło się i po pięknym, bardzo ciepłym dniu, w pobliżu pojawiła się burza. Wytworzyła się w górach i przesuwała się lekko na południowy-wschód ode mnie, ale i tak pokazała się z pięknej strony, akurat wieczorem, gdy burze (jak dla mnie) wyglądają najbardziej efektownie. Chmura miała stalowoszary kolor i co jakiś czas rozświetlała się błyskawicami, które czasami wyskakiwały na zewnątrz chmury jakimiś pojedynczymi odnogami, iskrami. Burza była dość mocno uwodniona i część dość długotrwałego opad trafiła we mnie, nawilżając ziemię i sprawiając że trawa stała się jeszcze bardziej żywa swoją zielenią.


Ja też pamiętam burzę z tamtego dnia. Była to jedna z ciekawszych burz 2017 roku mimo wszystko, a teraz jak patrzę na radary, to była mocno spektakularna. Czerwiec 2017 był mocno atlantyckim miesiącem i burze latały w nim rzadko, ale jak były, to naprawdę formowały się w ciekawe układy, takie zupełne przeciwieństwo 2016 roku pod tym względem. Te dwie pory ciepłe były z jednej strony tak podobne, a z drugiej tak różniły się od siebie.
_________________
Fan wybitnego klimatu lat 1995-2013. Kiedyś to było :glaszcze:

Zimnolubna kutwa z zespołem Aspergera
 
     
kmroz 
Junior Admin
fan bezdźwięczności



Hobby: Wszystko!
Pomógł: 162 razy
Wiek: 27
Dołączył: 02 Sie 2018
Posty: 36420
Miejsce zamieszkania: Michałowice/Wwa-Włochy
Wysłany: 1 Grudzień 2020, 18:31   

PiotrNS napisał/a:
i wtedy okazało się, że czekają na mnie całotygodniowe jazdy z tym instruktorem co 6 maja, pan Wiesław Nie powiem, trochę się tym stresowałem, czułem że on też za mną nie przepada. I spotkało mnie miłe zaskoczenie. O ile na początku jeszcze zdarzało mi się nie tak pooperować którymś z pedałów, to po jakimś czasie wszystko zaczęło mi wychodzić, a znający mnie już coraz lepiej instruktor znalazł ze mną wspólny język i już następnego dnia byliśmy jak najlepsi kumple, bardzo się polubiliśmy i nadal jak czasami widzimy się gdzieś na mieście, to jest bardzo miło.


No z panem Henrykiem miałem podobnie (miałem z nim wszystkie jazdy, włącznie z dodatkowymi tuż przed egzaminem praktycznym (już po zdaniu teorii), też czasem czułem napięcie i wzajemną niechęć, a czasami naprawdę miło się nam gadało. Ale czasem mnie trochę wkurzał, bo należał do takich typowych "twojapogodowców", którzy uważali że rok 2016 jest patologicznie zimny :lol: Fakt, że miałem pecha mieć z nim jazdy w szczególne dni jak np 10.08 czy 5.09, które były zimnymi perłami po prostu. No i potem w październiku. I, o ile pamięć mnie nie myli, to w grudniu z kolei wylazł z niego kiedyśtobyłozimowiec :lol: Ale na więcej moich opowieści z mojej strony o moich jazdach przyjdzie oczywiście czas w osobnych wątkach :)
_________________
Fan wybitnego klimatu lat 1995-2013. Kiedyś to było :glaszcze:

Zimnolubna kutwa z zespołem Aspergera
 
     
FKP 
Poziom najwyższy
Fan wiosny i lata



Hobby: Większość z wymienionych
Pomógł: 235 razy
Dołączył: 21 Maj 2019
Posty: 25163
Miejsce zamieszkania: Okolice Płocka
Wysłany: 1 Grudzień 2020, 18:40   

kmroz napisał/a:
normalna, zimowa pogoda

Czyli nie opowiesz prędko :-)
_________________
Aktualna pora roku: Wczesna zima :zygacz:
 
     
PiotrNS 
Poziom najwyższy
Fan normalności



Hobby: Większość z wymienionych
Pomógł: 130 razy
Wiek: 25
Dołączył: 01 Maj 2019
Posty: 12352
Miejsce zamieszkania: Nowy Sącz/Kraków
Wysłany: 1 Grudzień 2020, 18:40   

Nam w kolejne dni już świetnie się jeździło, okazał się naprawdę bardzo pozytywnym człowiekiem i też podobała mu się ta pogoda :D Dekada 28 kwietnia - 7 maja była u mnie nawet niezła, nadawałaby się na jakąś ruchomą dekadę w kwietniu, tylko te dwie submroźne noce mnie zniechęcają: https://meteomodel.pl/dane/historyczne-dane-pomiarowe/?data=2017-05-07&rodzaj=st&imgwid=349200660&dni=10&ord=asc

Przesądów unikam, ale czasami trudno mi odpierać wrażenia, że miewamy do czynienia z jakąś ciekawą symboliką, która nawet pod postacią pogody podkreśla czasami różne wydarzenia. Ja np. mam coś takiego, że dobre miesiące w życiu są często dobrymi miesiącami w ogóle, i na odwrót. Poza styczniem i marcem 2019 wyjątków jest bardzo mało.

Burze 2016 roku u mnie też niekiedy były dobre, ale na pewno oceniłbym ten sezon inaczej, gdybym był świadkiem burz z 26 i 28 lipca, które zapewne pokazały pazur. Mimo to nie zagroziłyby pozycji sezonu 2017.
_________________
Użytkownicy forum LukeDiRT są jak rodzina :jupi:

Aktualna pora roku: wielki test dla naszego klimatu :snieg:
Ostatnio zmieniony przez PiotrNS 1 Grudzień 2020, 18:41, w całości zmieniany 1 raz  
 
     
kmroz 
Junior Admin
fan bezdźwięczności



Hobby: Wszystko!
Pomógł: 162 razy
Wiek: 27
Dołączył: 02 Sie 2018
Posty: 36420
Miejsce zamieszkania: Michałowice/Wwa-Włochy
Wysłany: 1 Grudzień 2020, 18:40   

PiotrNS napisał/a:
O 10:00 stawiłem się w wyznaczonym miejscu czekając na spóźnionego egzaminatora. W końcu się pojawił. To był egzaminator starszej daty, dość surowo spoglądający. Po jednym niepowodzeniu w ruszaniu na wzniesieniu, udało się i wyjechaliśmy na miasto. Ruch był rzeczywiście bardzo duży, a do tego jak na złość na samym początku, na pierwszej ulicy trafiłem na rowerzystę, który jechał sobie środkiem jezdni tuż przede mną. Nie mogłem go wyprzedzić, a jadąc za nim jego tempem odnosiłem wrażenie, że tamuję ruch i czułem że jadący za mną kierowcy mnie nienawidzą. Na szczęście zapaliło się czerwone światło, które rozdzieliło mnie z rowerzystą. Potem było już lepiej, ale przy każdym zadaniu czułem się. jakbym robił coś źle. W pewnym momencie ciśnienie 200, bo słysząc polecenie zawrócenia na najbliższym skrzyżowaniu pojechałem na rondo, zapominając o małej przełączce bliżej mnie. Na szczęście nie jest to błąd dyskwalifikujący, zresztą sam wymagający, trzymający nogę na hamulcu i bacznie skanujący otoczenie egzaminator uznał, że fakt, wydał mi to polecenie za późno. Pamiętając o moich trudnościach z ruszaniem, każde ruszenie wykonywałem z takim skupieniem jakbym był saperem, który myli się tylko raz jakbym rozbrajał bombę. Gdy spostrzegłem, że minęło 50 minut i jedziemy w stronę ośrodka, bałem się jeszcze bardziej. Prosiłem swój mózg, żeby się nie rozkojarzył, żebym nie walnął jakiegoś głupiego błędu na sam koniec, bo sobie tego nie podaruję. Wjechaliśmy na teren ośrodka, do parkingu, na ostatnie zadanie. Wjeżdżałem na miejsce parkingowe z takim skupieniem, jakbym lądował szerokokadłubowym samolotem na lotnisku w Gibraltarze. "Wynik pozytywny". Normalnie jestem bardziej komunikatywny, zresztą planowałem zapytać się szczegółowo o to, jak było. Wtedy jednak kamień spadający z serca runął tak głośno, że zagłuszył wszystkie myśli i po podziękowaniu nie dałem rady powiedzieć już nic więcej niż "do widzenia".


Kopia. Normalnie kopia mojego egzaminu. Z tą różnicą, że ja za pierwszym razem miałem podobne przeżycia i do ostatniego momentu nie mogłem uwierzyć, że serio zdałem. Wśród rodziny i znajomych jestem kojarzony z osobą, której zdolności motoryczne są raczej słabe, co było tym bardziej szokujące. Ale cóż, żeby przywrócić sprawiedliwość, to zrobiłem... 60 godzin zamiast 30, zanim pierwszy raz podszedłem do egzaminu. Pan Henryk po 30 godzinach twierdził, że nie jestem gotowy (jak szczerze mówiąc większość ludzi, którzy są jednak dopuszczani i potem nie zdają za pierwszym razem) i zmusił mnie do kolejnych 20 godzin. A ostatnie 10, to była przypominajka przed egzaminem praktycznym (jazdy zakończyłem 18.10, a egzamin teoretyczny dopiero 8.12, więc po zdaniu teorii wykupiłem jeszcze 10 godzin, by powtórzyć.

Ja na egzaminie nie miałem rowerzysty, ale miałem popsute światła na głównej drodze i pieszych, którzy nie rozumieli, że mają pierwszeństwo na pasach i czekali aż przejadę. Sytuacja szalenie trudna - bo z jednej strony rozsądek mówi jedź, ale z drugiej może być to uznane jako błąd krytyczny. Jednak wybrałem pierwszą opcję i po krótkich kilku sekundach czekania ruszyłem i egzaminator nic nie powiedział ;)

Najlepsza była końcówka, wracając do ośrodka (wybitnie szybko, bo po jakichś 20-30 minutach) byłem niemal pewien, że oblałem - bo instruktor powiedział coś w stylu "wracamy do ośrodka". Do ostatniej chwili, aż zaparkowałem, nie sądziłem, że serio zdałem. Szokiem to było dla wszystkich, a najbardziej chyba dla mnie. Za kierownicą się jednak jeszcze latami nie czułem pewnie, dopiero gdy zacząłem rozwozić pizze jesienią 2019, to wreszcie się nauczyłem jeździć ;)
_________________
Fan wybitnego klimatu lat 1995-2013. Kiedyś to było :glaszcze:

Zimnolubna kutwa z zespołem Aspergera
 
     
kmroz 
Junior Admin
fan bezdźwięczności



Hobby: Wszystko!
Pomógł: 162 razy
Wiek: 27
Dołączył: 02 Sie 2018
Posty: 36420
Miejsce zamieszkania: Michałowice/Wwa-Włochy
Wysłany: 1 Grudzień 2020, 18:47   

PiotrNS napisał/a:
ale za to 23 lipca pogoda znowu dostarczyła mnóstwa emocji. Tuż po 12:00 zaczęło nieśmiało grzmieć, a na południu i zachodzie pojawiły się ciemniejsze chmury. Po tylu burzowych doświadczeniach stałem się już trochę mniej czuły na te dźwięki, ale o 13:00, kiedy grzmoty ustawicznie zwiększały swoją moc, wyszedłem na dwór sprawdzić co się święci. W tym burzowym dniu (pamiętam że działo się wtedy również w Warszawie i okolicach, być może Kmroz pamięta) doszło do ciekawej sytuacji. Dwie komórki burzowe rozkwitły w dwóch miejscach na południu. Jedna na Podbeskidziu, druga na północnej Słowacji, idealnie na południe ode mnie... i obydwie zmierzały w moją stronę. O 13:30 te dwie burze widoczne na zdjęciach połączyły się tworząc superkomórkę z chmurą szelfową jakby odkrojoną od reszty nieba. Drugą chmurę szelfową w ciągu dwóch tygodni (jak nie kochać lipca 2017?).


Pamiętam co innego z tego dnia, bo byłem gdzie indziej. Gdzie? A oczywiście w kochanej Chatce w Beskidzie Niskim, a dokładniej tego dnia wracałem. Pogoda załamała się nagle o 14:00, pędziliśmy z Chatki do auta, które było zaparkowane obok gospodarzy w miejscowości Ropianki (tych, którzy mają pieski, kury i krowy, które z pewnością pamiętasz z moich albumów), a to miejsce jest oddalone od Chatki o jakieś 1.5 km. Zdążyliśmy w ostatniej chwili, wsiedliśmy do samochodu po spakowaniu tobołków ruszyliśmy (swoją drogą to ja prowadziłem, ale tylko przez jakieś 20km xd) i nie zdążyliśmy jeszcze wyjechać z gospodarstwa i nagle walnęło. Drugi i jak na razie ostatni przypadek w moim życiu, kiedy zobaczyłem i usłyszałem pioruna jednocześnie... przerażenie było o tyle duże, że zdaliśmy sobie sprawę, że pół minuty zwlekania i mogło by to się skończyć dla nas tragicznie. Wydawałoby się, że w górach, będzie strzelać raczej w szczyty, a nie w dolinki, a tu jednak okazało się, że to wcale nie takie pewne...
_________________
Fan wybitnego klimatu lat 1995-2013. Kiedyś to było :glaszcze:

Zimnolubna kutwa z zespołem Aspergera
 
     
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Akagahara style created by Naddar modified v0.8 by warna
Copyright © 2018-2024 Forum LUKEDIRT
Wszelkie prawa zastrzeżone
Strona wygenerowana w 0,22 sekundy. Zapytań do SQL: 11