Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.
Polityka Cookies    Dowiedz się więcej    Cyberbezpieczeństwo OK
Forum wielotematyczne LUKEDIRT Strona Główna
 Strona Główna  FAQ  Szukaj  Użytkownicy  Grupy  Statystyki  Rejestracja  Zaloguj  Album

Poprzedni temat :: Następny temat
Wyprawa rowerowa - 20 lipca 2022 r.
Autor Wiadomość
PiotrNS 
Poziom najwyższy
Fan normalności



Hobby: Większość z wymienionych
Pomógł: 127 razy
Wiek: 25
Dołączył: 01 Maj 2019
Posty: 12302
Miejsce zamieszkania: Nowy Sącz/Kraków
Wysłany: 21 Lipiec 2022, 21:33   Wyprawa rowerowa - 20 lipca 2022 r.

Witajcie :!: W tym wątku pragnę podzielić się z Wami wrażeniami z moich wczorajszych wojaży na dwóch kółkach - jak dotąd najdłuższych, jakie udało mi się odbyć. Korzystając z wolnego dnia, postanowiłem pokonać trochę swoich słabości i dać się ponieść - może nie tak daleko, gdzie mleko rozlewa się wśród gwiazd, lecz w na tyle odległe miejsca, by wspomnienia satysfakcji z dokonań pozostały ze mną na długo. W trakcie wycieczki wróciłem na górskie szczyty, jakie zdobyłem już w ubiegłym roku (tym razem jednak przy lepszych widokach), jednak w swoim stylu zmodyfikowałem trasę i dotarłem znacznie dalej niż poprzednio, poznając przy tym miejsca, które zachwyciły mnie chyba jeszcze bardziej od górskich szlaków. A zatem - zaczynajmy :)

Swoją wyprawę rozpocząłem wyjątkowo wcześnie, bo już o 5:45. Wiedziałem, że przebycie zaplanowanej trasy zajmie mi dużo czasu, więc aby nie spędzać za dużo czasu w spiekocie upalnego dnia i zdążyć przed dużym ruchem na drogach i szlakach, wyruszyłem kiedy Słońce dopiero miało wznieść się nad drzewa w moim ogrodzie i okolicy.



Kiedy po chwili wyjechałem na ścieżkę rowerową nad Kamienicą, poczułem niemałe zimno, aż dostałem dreszczy. Temperatura wynosiła 13 stopni i w krótkich spodenkach naprawdę czuć było, że tego upału może nie ma co się bać (nie - ma - cosiębać! :) ). Dobrze, że miałem na sobie cienką bluzę. Po kilkunastu minutach uczucie chłodu już zniknęło, a ja trasą wzdłuż Dunajca, a następnie przez Stary Sącz i Gołkowice, zbliżałem się do początku szlaku. Podobnie jak rok temu, za najtrudniejszy etap uznałem końcowy, około 3-kilometrowy podjazd do parkingu wyznaczającego początek właściwej drogi w górę - a wszystko z powodu niby niedużego, ale jednak zauważalnego, męczącego podjazdu w Skrudzinie i Gaboniu, w trakcie pokonywania którego nie pomaga dodatkowa świadomość tego, że to nie jest jeszcze nawet początek szlaku.

Kiedy ten etap się zakończył, odetchnąłem już z ulgą, ale i tak wiele było jeszcze przede mną. To był początek wspinaczki. Schowałem bluzę.
Wjechałem na asfaltowy, prowadzący bezpośrednio na Przehybę szlak. Droga w tym miejscu jest trochę nudna - podjazd długi i zdecydowanie bardziej przystępny gdy nie ma się założonego plecaka, a widoki początkowo jednolite, bowiem droga wiedzie przez las. Kilka razy trzeba było usuwać się przed nadjeżdżającymi samochodami ciężarowymi drwali pobierającymi stamtąd drewno, minęło mnie też kilka osobówek (przynajmniej jednej nie powinno tam być, pasażerowie nie wyglądali na pracowników schroniska, lecz zwykłych turystów). Poza tym było jednak nad wyraz spokojnie - minął mnie tylko jeden, zjeżdżający rowerzysta. Jakby to był zupełnie inny szlak od tego pełnego turystów, pokonywanego przeze mnie 22 sierpnia 2021.

Na tym etapie robiłem niewiele zdjęć, wolałem jak najszybciej pokonać ten prawie 7-kilometrowy dystans. Zatrzymywałem się trzy razy, ale tylko na chwilę. Na fotografię skusiłem się dopiero na około dwa kilometry przed szczytem, kiedy wierzchołki drzew były już oświetlane przez Słońce, a wysoko ponad nimi górował widoczny na drugim zdjęciu poniżej, złapany w kadrze w pobliżu "Krzesła św. Kingi" Księżyc w ostatniej kwadrze.




Na szczycie zameldowałem się o godzinie 8:55. Wyjazd na górę zajął mi odrobinę mniej czasu niż poprzednio, co dobrze świadczyło o mojej kondycji. Pamiętajmy jednak o tym, że w ubiegłym roku w niehandlową niedzielę na szlaku spotykałem mnóstwo ludzie, podczas gdy teraz nawet na samym szczycie uderzyła mnie pustka. Wręcz trudno było uwierzyć w to, że trwają wakacje - poza jedną rodziną opuszczającą schronisko na polanie hulał tylko wiatr. A i ten był bardzo słaby.
Tym razem nie zatrzymywałem się długo w tym miejscu, ale natychmiast skierowałem swoje kroki w kierunku punktu widokowego. A to, co tam zastałem, zapierało dech w piersiach. Warto było się pomęczyć.




Te największe tatrzańskie szczyty widoczne w pełnej krasie, to Łomnica i wspomniany kiedyś przez Pawła Lodowy Szczyt - nazwa najwyraźniej nie wzięła się z niczego, skoro wciąż widoczny był tam śnieg :)



To był pierwszy raz, kiedy na Przehybie doświadczyłem takich widoków - 22 sierpnia 2021 roku zalegające już nad Tatrami, zwiastujące zmianę pogody chmury, skutecznie zakrywały wszystkie szczyty i uniemożliwiły nawet zbadanie tego, ile ich tam jest. Tym razem można było wpatrywać się i wpatrywać. A poziom mojej energii znowu wzrósł. Pomimo budzika dzwoniącego przed 5:00, czułem się absolutnie wypoczęty. To chyba góry tak działają.
Żądny kolejnych widoków, zostawiłem pustawą Przehybę za sobą i ruszyłem w dalszą drogę - na razie jeszcze znajomą.



Chociaż teoretycznie powinienem dobrze znać już trasę na Radziejową, to za sprawą zupełnie innej pogody wydawała mi się ona zdecydowanie różna od tej, którą zapamiętałem. Poprzednim razem jeszcze zanim wjechałem w obszar leśny, niebo tymczasowo się zachmurzyło, stąd odnosiłem wrażenie, że na tym odcinku przeważa cień. A było dokładnie odwrotnie. Właśnie teraz, po przejażdżce zupełnie zacienionym szlakiem na Przehybę i kilkunastuminotowej przerwie na podziwianie widoków w również skrytym przed Słońcem miejscu pod ścianą schroniska, uderzyła we mnie potęga Dziennej Gwiazdy. Jeszcze nie czułem gorąca lecz przyjemne ciepło, jednak sam widok bezchmurnego nieba podnosił temperaturę odczuwalną i sprawiał, że rozglądałem się za cieniem, co nie było takie łatwe.



W przeważającej części tego odcinka dało się jechać na rowerze bez obaw o przebicie opony, jednak w niektórych miejscach wolałem odpuścić sobie zjazd po wystających korzeniach, a w innych nie mogłem powstrzymać się przed zrobieniem zdjęcia.



Bardzo lubię takie miejsca, z których jak na dłoni widać malownicze drogi i szlaki, którymi za chwilę sam pojadę. A po prawej stronie znajome już wierzchołki Tatr - wybitne tło.



Z myślą o FKP, ale także z własnej ciekawości przyglądałem się miejscowej florze.



Czasami, mijając oznaczenia trasy narciarskiej, zastanawiałem się jak to jest szusować w takim terenie. To musi być wspaniałe doświadczenie, ale wcześniej ktoś musiałby mnie podszkolić - np. ktoś z doświadczeniem nabytym w Dolomitach :)



Dalej poruszałem się jeszcze w pełnym Słońcu i nadal miałem szlak tylko dla siebie. Turystów minę dopiero na około pół kilometra przed samą Radziejową.



Cel podróży wydawał się jeszcze odległy, ale na horyzoncie zajmował już pierwsze miejsce i bardzo wyraźnie rzucał się w oczy. Przypomniało mi się, jak podczas zeszłorocznej wyprawy widok na Radziejową z tej perspektywy wywoływał we mnie obawy o dużym dystansie, jaki dzieli mnie od celu, jednak później okazało się, że droga na szczyt zleciała mi nie wiadomo kiedy.



Po około dwudziestu minutach jazdy z Tatrami za plecami i Słońcem na wprost, wjechałem w bardziej zalesioną strefę. Czasami kamienie wymuszały na mnie zejście z roweru - poślizg koła na kamieniu sam w sobie nie jest niczym bardzo groźnym, ale 1200 metrów nad poziomem morza ewentualne złapanie gumy jest największym koszmarem rowerzysty; stąd kilka razy wolałem nie ryzykować. Odległość do szczytu prędko stopniała i kiedy minąłem pierwszych od naprawdę dawna ludzi, zacząłem przeczuwać, że pierwszy z moich celów jest już na wyciągnięcie ręki, a właściwie - koła.

O godzinie 10:15 zameldowałem się na szczycie. Dopiero tam zobaczyłem kolejną małą grupkę turystów, choć i tak miejsce wyglądało jak nieco zapomniane.



Po krótkim odpoczynku (trasę z Przehyby pokonałem "na raz") i uzupełnieniu płynów, wyszedłem na wieżę widokową, z której rozciągały się wspaniałe widoki na Tatry z satelitami w postaci małych obłoczków:



Trzy Korony w Pieninach i inne góry o ciekawych kształtach:



Nowy Sącz, skąd już grubo ponad cztery godziny wcześniej wyjechałem:



I widoki sięgające Babiej Góry (to ten nieco zamglony szczyt w oddali):



Znowu czułem się naładowany energią i po chwili beztroskiego cieszenia się chwilą, spojrzałem na okolicę (czyli rzeczy w promieniu mniej więcej 100 km) bardziej analitycznie.



Ciekawą innowacją okazały się cztery tablice ze sfotografowanym widokiem w daną stronę i podpisanymi szczytami, dzięki czemu można było je rozróżnić i nauczyć się dokładnie rozpoznawać. W ubiegłym roku ani widoki nie były tak wspaniałe ani nie było tablic. Oby dobrze służyły, a na wieży nie pojawiali się chuligani czy inni biedni umysłowo ludzie, którzy przy pomocy flamastrów zmienią podpis Rysów na "JP", a Trzech Koron na "HWDP". Gwiazdek na nocnym niebie także z pewnością wystarczy, nie trzeba dodawać dodatkowych ośmiu. Chociaż akurat nocą obserwacje z wieży utrudniać może zadaszenie. To, co utrudniłoby romantyczną noc na szczycie, w tej chwili było zbawieniem, tymczasowo szczędząc nieustępliwych promieni słonecznych. Ich będę miał dziś jeszcze pod dostatkiem.

Podczas około dwudziestominutowego pobytu na wieży zrobiłem panoramiczne zdjęcia każdej strony. Zostaną umieszczone niebawem w odpowiednim dziale - tutaj wolę nie próbować, nie wiem jak wygląd strony zareagowałby na panoramy pośród standardowych zdjęć.

Kiedy opuściłem szczyt, wiedziałem już, że czeka mnie trudna przeprawa. Aby stracić sporą część wysokości, musiałem zejść ze stromego zbocza pokrytego wielkimi kamieniami. Zjazd na rowerze wchodziłby w grę tylko wtedy, gdyby ktoś zaproponował mi w zamian milion dolarów (bo złotówka teraz za słaba), jacht w St. Tropez (taki kurort, ale podobno troszkę cieplejszy) i talon na paliwo, całoroczne wyżywienie przygotowywane przez Roberta Makłowicza (chociaż nie jestem pewien, on uwielbia kminek, a ja nie) i możliwość sterowania pogodą przez dwa lata kalendarzowe (jeden nie wystarczy, bo to za mało do utworzenia wymarzonej kompozycji zimy, a ponadto chciałbym przetestować dwa modele września, spośród których o jednym niektórzy nie chcieliby nawet słyszeć :mrgreen: ).
Skoro takiej propozycji jednak nie otrzymałem, musiałem radzić sobie sam i walczyć z arcytrudnym terenem, który może byłby trochę łatwiejszy do przejścia, gdyby nie koniecznośćniesienia roweru i utrudnione balansowanie ciałem, co skutkowało jednym niegroźnym upadkiem. W tamtym roku miałem tutaj lepsze statystyki ;)



Pół godziny zejścia dało w kość, ale urozmaiceniem okazali się w końcu bardziej licznie napływający turyści.
Z kilkoma udało się nawet uciąć krótką pogawędkę, paru zainteresował mój rower, który nie spotkałby tego dnia wielu sobie podobnych.

Kiedy dotarłem na Przełęcz Żłobki, byłem zachwycony. Najtrudniejsze zejście było już za mną, a po ciasnym korytarzu wyłożonym wielkimi kamieniami, szeroka przestrzeń przełęczy w połączeniu ze wspaniałymi widokami, w niejednym mogłyby wywołać agorafobię.



Po chwilowym zapatrzeniu w widoki, zielone ścieżki i sielankowe, pozbawione stromych kształtów otoczenie, wyruszyłem w dalszą drogę. Skręciwszy w lewo, musiałem ponownie przybrać na wysokości, by zbliżyć się do kolejnego rozdroża oznaczającego już koniec szlaków, jakie znałem.



Radziejowa oddalała się ode mnie, a po Przehybie pozostawało już tylko wspomnienie.



Cały czas intrygował mnie zmieniający się wraz z kątem mojego położenia szczyt Trzech Koron. Nawet galeria handlowa nazwana na cześć tej góry nie jest tak ciekawa. I to pomimo klimatyzacji.



W końcu pofalowany szlak przywiódł mnie do Wielkiego Rogacza na wysokości 1145 m n.p.m. Tutaj Piotr z sierpnia 2021 i Piotr z lipca 2022 musieliby się rozdzielić. Ale taka jest kolej rzeczy. Lubię jechać tam, gdzie nie byłem jeszcze - choć ten tytuł brzmi dobrze tylko w oryginalnej wersji. Tam gdzie byłem już - już byłem!



O szlaku w kierunku Obidzy słyszałem, że jest najłatwiejszym osiągalnym dla podążających w stronę Radziejowej. Później zdałem sobie jednak sprawę z tego, że nie działa to w dwie strony. O ile idąc pod górę nie ma się raczej większych trudności z podejściem po kamieniach o relatywnie lekkim nachyleniu (a i kamienie nie te same, co w pobliżu szczytu), tak zjazd jest dość utrudniony. Rozpędzanie się na takim podłożu grozi upadkiem, a nawet przebiciem opony. Wiadomo, może się zdarzyć nawet w BMW z prezydentem na tylnej kanapie, ale niestety moi ochroniarze mieli dzisiaj urlop. Dlatego kilka razy wolałem się przejść. W tym miejscu dopisywał cień i ciągnący w przeciwną stronę ludzie, toteż schodzenie nawet nie przypominało już trudnością tego sprzed niespełna godziny.



Przez około pół godziny od widoków oddzielały mnie świerki i bujna roślinność liściasta. Ale kiedy pojawiły się prześwity i otwarta przestrzeń, szybko zrozumiałem, że znajduję się w absolutnie fantastycznym miejscu - choć i tak nie przewidywałem jeszcze tego, że wkrótce widoki ze zjazdu na Obidzę zdeklasują te ze zjazdu do Rytra.



Czasami było nawet szkoda, kiedy nareszcie pojawiała się szansa na jazdę z górki z rozsądną prędkością na rozsądnej nawierzchni, a tu widoki nie dawały skupić się na jeździe i co chwilę zmuszały do zatrzymywania. Ale było warto. Trwała południowa fala przelotów dużych samolotów ciągnących znad Zatoki Perskiej do Ameryki i ogromne Boeingi co chwilę cięły niebo dokładnie na pewno. A tutaj było chyba jeszcze piękniej niż 11 kilometrów nad ziemią.



Kiedy obniżyłem swoje loty do mniej niż tysiąca metrów, dojechałem do polany Litawcowej i Gromadzkiej Przełęczy, trudno było się nie zachwycać. Pogoda chyba nawet pomagała w kontemplowaniu piękna tych miejsc.



A kiedy usłyszałem pod szumiącą pod kołami swojego roweru, oświetloną południowym słońcem trawę, momentalnie przypomniały mi się "Stepy akermańskie" Adama Mickiewicza i cytat "wpłynąłem na suchego przestwór oceanu". Pasował jak ulał. Stepie szeroki, jak to możliwe, że dopiero teraz cię odkryłem. Pokaż mi jeszcze kiedyś, jak wyglądasz zimą.



Zawsze uwielbiałem zdjęcia zboża czy zielonych łąk z bliska na tle dalekiego pejzażu. Toteż kiedy po mojej prawej stronie pojawiło się pole z latającymi ponad nim licznymi perłowcami malinowcami i rzadkimi odmianami bielinków (nie kapustnikami), czułem prawdziwe szczęście. A kiedy dodałem do tego obrazu jeszcze odległe Tatry, byłem... oczarowany :) Gorąco wcale mi nie przeszkadzało, a może wcale go nie czułem. W końcu niemal 1000 metrów ponad poziomem morza temperatura jest już inna niż na większości stacji. Tutaj liczyło się tylko piękno, nielimitowane żadnymi wskazaniami termometrów.




W tym miejscu co chwilę odzywał się mój telefon. Jako, że znajdowałem się niemal dokładnie na granicy Polski i Słowacji, dostałem kilka powiadomień o zmianie sieci na T-Mobile SK, transmisji danych w roamingu, cenniku połączeń i numerze alarmowym 112 dostępnym w całej Unii. Międzynarodowa atmosfera była wyczuwalna - widoczne szczyty Tatr należały bowiem wyłącznie do naszego południowego sąsiada.



Kiedy minąłem pole biwakowe, granica była dosłownie 20 metrów ode mnie. Powiewały tu dwie flagi. Podjechałem nawet do samej granicy, która dziś zupełnie otwarta, miała za swoją strażniczkę tylko pasącą się i głośno beczącą kozę. Jako że koza to zwierzę bez kultury osobistej, postanowiłem że pojadę już dalej, by nie zakłócać jej spokoju. I tak przewidywałem, że o tej porze będę już dalej.
Kiedy ruszyłem z miejsca, prędko pojawiła się niewidziana od czasu wjazdu na Przehybę, asfaltowa nawierzchnia. Ale tym razem niespowalniająca i niewymagająca wytężonej pracy mięśni, lecz spokojnie wiodąca w dół. Takie zjazdy lubię najbardziej. Ostrych i niebezpiecznych nie szanuję.



Pojawiły się skryte wśród drzew parkingi pełne samochodów z chyba wszystkich polskich województw oraz pierwsze domy. W niemal każdym mieściła się jakaś agroturystyka. Nazwy niektórych sugerowały, że wielu mieszkańców tych stron lub ich przodków ma w swoim życiorysie epizod związany z emigracją za ocean. Przenocować można chociażby u Johnny'ego. W powietrzu niósł się zapach oscypków. Góry na 100%.



Mijałem kolejne piękne punkty widokowe, mając dookoła siebie nieprzebrane morze łąk. Przyszła mi ochota na podśpiewywanie sobie tej znanej piosenki - wyjątkowo mocno brzmiała mi wtedy w głowie.



Tak jakoś mam - podczas takich spokojnych przejażdżek w atrakcyjnym terenie lubię sobie coś zanucić. Ale niemal nigdy nie przychodzą mi wtedy na myśl popularne piosenki, uznaję natomiast biesiadne, cygańskie i góralskie :)



Pofalowane, skoszone pagórki przypominały mi Toskanię. Ale tutaj było chyba jeszcze lepiej. Gdyby Ziemia Sądecka miała dostęp do morza, każdy mógłby nam pozazdrościć. Ale chyba nie ja - byłoby to bowiem ryzykowne z mojego punktu widzenia pod względem zimowej pogody ;)
Póki co letni upał wydobywał z mijanych miejsc nowe odcienie. A tutaj czas się zatrzymał:



Po jeszcze kilku minutach jazdy dotarłem do Kosarzysk - wysoko położonej części Piwnicznej-Zdroju. Stąd pochodziła wybitna aktorka Danuta Szaflarska. Te domy chyba ją pamietają, miejscowa architektura zachwyca swoją różnorodnością.



Z czasem coraz bardziej zagłębiałem się w teren zabudowany. Ale nie był to koniec atrakcji. Wkrótce płynnie wjechałem na wiodącą ku centrum miasteczka, przepiękną ścieżkę rowerową nad potokiem Czercz. Schowana w cieniu wierzb wspaniale komponujących się z ładnymi latarniami, okazała się najlepszą "miejską" drogą dla rowerów, na jakiej kiedykolwiek kręciłem kilometry.




Wyglądająca jak plener filmowy droga kazała cieszyć się każdą spędzaną tam chwilą i wymuszała wręcz intuicyjne zatrzymywanie się z pobudek fotograficznych.



Ciężko będzie znaleźć podobnie piękną i zadbaną ścieżkę. I w ogóle miejsce do spacerów. Kwiaty na barierkach widziałem pierwszy raz. To miejsce jest po prostu niebywale urocze.



Uroczy był też sam potok, w którym wobec spiekoty tego dnia, każdy chciał odnaleźć orzeźwienie.



Po chwili dojechałem do głównej drogi i znalazłem się na pięknym moście nad Popradem - jednym z dwóch w tej okolicy. Rzeka oddzielająca Polskę od Słowacji, a w dalszym biegu Stary od Nowego Sącza, prezentowała się tutaj szczególnie spektakularnie.



W tym miejscu mogłem skierować się już na północ i pędzić do domu. Ale było jeszcze coś, co chciałem zrealizować w trakcie tej wyprawy. Zamiast zbliżać się do swojej siedziby, jeszcze bardziej się od niej oddaliłem, mając po swojej prawej stronie skręcający łagodnie wraz ze mną Poprad i nie-łagodnie świecące Słońce nade mną. Zwróćcie uwagę na rusałkę ceik (motyla) lecącą na tle wody. Nie zauważyłem jej robiąc to zdjęcie, odkryłem jej ingerencję w mój kadr dopiero przeglądając zdjęcia po powrocie :)



Kiedy po kilku minutach drogi minąłem tablicę z przekreśloną nazwą miejscowości Piwniczna-Zdrój, wiedziałem że czeka mnie coś, czego nie doświadczyłem od czterech lat. Moja dotychczas krajoznawcza wycieczka, stała się podróżą zagraniczną :) Pierwszą na dwóch kółkach.



Po przejechaniu mostu wszystko stało się inne - i znaki drogowe i napisy i powiewające gdzieniegdzie flagi i waluta. Znalazłem się w urokliwym Mniszku nad Popradem. Ahoj, Słowacjo!



Moja wizyta w państwie ze stolicą w Bratysławie była jednak tylko chwilowa, dla "zaliczenia" kolejnego niezdobytego dotychczas celu. Po przejechaniu około kilometra, zawróciłem by kierować się już w stronę domu.



To wjazd do domu w najszerszym ujęciu :)



Teraz, jadąc już prosto w stronę rodzinnego miasta, dostałem się do centrum uzdrowiskowej Piwnicznej-Zdroju słynącej z mojej ulubionej wody mineralnej. Jest to miasteczko na tyle ładne i ciekawe, że warto przeznaczyć na jej zwiedzanie osobną wycieczkę (choć poza wyjazdami rowerowymi zwiedziłem ją bardzo dokładnie - może nawet zbyt dokładnie, zważając na to, że doświadczyłem tu urban exploringu). Teraz do szczęścia wystarczył mi tutejszy rynek, niestety dość szczelnie wypełniony samochodami. I tak uważam go jednak za bardzo ładne, warte zobaczenia miejsce.




Dopiero w Piwnicznej-Zdroju poczułem upał i zmęczenie. A przede mną była jeszcze długa droga. Walcząc z tamtejszymi zwężeniami i chodnikami prowadzącymi donikąd (jeśli droga jest ruchliwa, a na chodniku nie ma ludzi, wole wybrać tę drugą możliwość), marzyłem o dostaniu się na prostą drogę do domu i osiągnięciu upragnionej, pozbawionej samochodów trasy wzdłuż Popradu, która zaczyna swój bieg w Rytrze. Po pokonaniu Młodowa i dwóch podjazdów, które już trochę nadwyrężały moje kończyny, nareszcie się tam znalazłem.



Angażując wszystkie dostępne siły, gnałem do Nowego Sącza.



Punktualnie o 14:48 po raz ostatni tego dnia przekroczyłem Poprad. Pożegnałem się z tą piękną rzeką i po przejechaniu kładki znalazłem się w rodzinnym mieście :)



Dzielnie dotarłem do końca drogi rowerowej przy ruinach zamku. To był już prawie koniec. Musiałem tylko przebić się przez miasto i dotrzeć do domu.



Jeszcze chwilę temu pokonywałem odległość sprawnie i dosyć szybko. Ale kiedy przyszło mi wdrożyć się w miejski ruch, skrzyżowania z sygnalizacją świetlną i omijanie sznurów samochodów, poczułem jak opadam z sił. Dopiero teraz, na finiszu. Przez miasto już się wlekłem. Ale upragniony cel w końcu stał się moim udziałem.

Bezpiecznie i szczęśliwie zakończyłem swoją wyprawę dokładnie o godzinie 15:30, 9 godzin i 45 minut po starcie. Tyle co lot z Miami do Warszawy. Tylko kilometrów nie tyle. Za mną było ich 95, co i tak było jednak rekordem i powodem mojej ogromnej satysfakcji. Częściowo po górach, w upale sięgającym w czasie mojego powrotu 31 stopni (czyli zamieniliśmy cyfry dziesiątek i jedności) - czułem, że przełamałem jakieś swoje naturalne ograniczenia. Zadowolony i pełny wrażeń odpocząłem i spojrzałem za okno w kierunku Radziejowej. Chyba nie mógłbym mieszkać na nizinach ;) Kocham swój region :)

Dziękuję za przeczytanie, będę wdzięczny za każdy komentarz :)
_________________
Użytkownicy forum LukeDiRT są jak rodzina :jupi:

Czemu ty się zła godzino z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
Jesteś, a więc musisz minąć. Miniesz, a więc to jest piękne.
Ostatnio zmieniony przez PiotrNS 22 Lipiec 2022, 00:18, w całości zmieniany 2 razy  
 
     
kmroz 
Junior Admin
fan bezdźwięczności



Hobby: Wszystko!
Pomógł: 162 razy
Wiek: 26
Dołączył: 02 Sie 2018
Posty: 36352
Miejsce zamieszkania: Michałowice/Wwa-Włochy
Wysłany: 21 Lipiec 2022, 21:49   

Mam wyjątkową słabość do Obidzy, bardzo dobrze wspominam to miejsce. Byłem tam również podczas tego wyjazdu w sierpniu 2013, a dokładniej nocleg 24/25.08.2013. Rzeczywiście wyjąkowo piękne miejsce a i droga do Piwnicznej bardzo urokliwa. Zresztą samo schronisko należało do jednego z fajniejszych w jakich kiedykolwiek byłem :serce:

Nawet nie miałem świadomości, że jest to tak blisko Radziejowej (byłem tam w czasie tego samego wyjazdu, ale kilka dni wcześniej, po drodze 23.08 wieczorem docierając na mocno oddaloną na wschód Jaworzynę Krynicką).

Bardzo mnie zaskoczył fakt, że było tak mało turystów, ja sam byłem w tamtym regionie w dniu powszednim (mówię o Prehybie i Radziejowej, był to czwartek 22.08.2013) i jak pamiętam jednak trochę tego luda się mijało ;)

Bardzo fajna wycieczka i na pewno wymagająca, ja nie wiem czy rowerem bym tak dał radę ;) Natomiast zachęcam Cię do odwiedzenia Wierchomli podczas następnej wyprawy. Fakt, że może być to ślepa wyprawa -bowiem nad Wierchomlą w 3 strony jest bardzo stromo, w końcu to kurort narciarski i rowerem może być ciężko wyżej wjechać. Ale kto nie da rady jak nie Ty? :->

Od razu mi się ciepło zrobiło, jak sobie o tej całej Obidzy przypomniałem, naprawdę mam wyjątkowo miłe wspomnienia z tego czasu i to nie tylko z powodu tego wyjazdu, chociaż nie ukrywam, że był on wyjątkowo udany również :jupi: Aż mi się zachciało tam wrócić.
_________________
Fan 2013 roku

Zimnolubna kutwa z zespołem Aspergera
 
     
PiotrNS 
Poziom najwyższy
Fan normalności



Hobby: Większość z wymienionych
Pomógł: 127 razy
Wiek: 25
Dołączył: 01 Maj 2019
Posty: 12302
Miejsce zamieszkania: Nowy Sącz/Kraków
Wysłany: 21 Lipiec 2022, 22:59   

Dziękuję bardzo za komentarz :) Bardzo dobrze znasz tę okolicę, muszę pogratulować Ci tych wszystkich zdobytych szczytów i wysoko położonych miejsc. Cieszę się, że od teraz Obidza będzie naszym wspólnym miłym skojarzeniem, że podobnie jak ja byłeś urzeczony jej pięknem :) Turystów było już całkiem sporo, kiedy minąłem Radziejową, ale wcześniej rzeczywiście czułem się, jakbym na szlaku był sam. Dość ciekawe przeżycie, takie zjednoczenie z otaczającą mnie przyrodą - sam na sam.
Wierchomlę postaram się kiedyś odwiedzić, ale nie wiem czy na rowerze ze względu na gorszy dojazd.
I chodzi tu przede wszystkim nie o teren, ale o niebezpieczną drogę, która prowadzi w te strony.

Życzę Ci powtórki tak miłych życiowo okresów i trzymam kciuki również za Twoje wyprawy, może jeszcze kiedyś tu wrócisz :) Na rowerze łatwo nie jest, ale wierzę w to, że dałbyś radę :D
_________________
Użytkownicy forum LukeDiRT są jak rodzina :jupi:

Czemu ty się zła godzino z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
Jesteś, a więc musisz minąć. Miniesz, a więc to jest piękne.
 
     
Bartek617 
Poziom najwyższy
Fan aeroklubu KTW :)



Hobby: Większość z wymienionych
Pomógł: 22 razy
Wiek: 26
Dołączył: 02 Sty 2020
Posty: 15957
Miejsce zamieszkania: gmina Zielonki/Kraków
Wysłany: 22 Lipiec 2022, 08:57   

Wokół Sącza jest ładnie i nadesłane przez Ciebie zdjęcia w sposób niebudzący wątpliwości o tym świadczą. ;-) Jestem pod wrażeniem, że stawiłeś czoła takiemu wyzwaniu, chociaż pewnie zbyt prosto po drodze nie było. ;-) Twój wpis sprawił, że będę musiał no z 3-4 dni w te wakacje poświęcić, by jednak gdzieś dalej pojechać. :-(
_________________
Jestem za ograniczeniem do minimum wilgotnego gorąca i wilgotnych upałów. :(

Jak napiszę gdziekolwiek głupoty, to bardzo Was przepraszam. :(

Głowa jest od tego, by włosy miały na czym rosnąć. ;)

Kochaj bliźniego swego, jak siebie samego. ;)
 
     
funkcyjka 
Poziom 7
midnight


Hobby: Większość z wymienionych
Pomogła: 39 razy
Dołączyła: 17 Maj 2022
Posty: 887
Wysłany: 22 Lipiec 2022, 09:05   

Świetna i jakże wyczerpująca relacja, dzięki której choć w małym stopniu poczułam się, jakbym tam była. Podziwiam bardzo za wytrwałość, ja bym nie była w stanie wykonać tylu km i co ważne, zacząć o tak barbarzyńskiej porze, ale rozumiem, że chciałeś uniknąć upałów. Super wycieczka i mam nadzieję, że to nie ostatnia Twoja relacja, bo czyta się to naprawdę dobrze!
 
     
pawel 
Moderator
fan 1 stycznia 2023



Hobby: Meteorologia
Pomógł: 26 razy
Wiek: 28
Dołączył: 08 Lis 2019
Posty: 5440
Miejsce zamieszkania: Kasina Wielka
Wysłany: 22 Lipiec 2022, 09:38   

Prawie kilometr w pionie na rowerze :paker:
 
     
PiotrNS 
Poziom najwyższy
Fan normalności



Hobby: Większość z wymienionych
Pomógł: 127 razy
Wiek: 25
Dołączył: 01 Maj 2019
Posty: 12302
Miejsce zamieszkania: Nowy Sącz/Kraków
Wysłany: 22 Lipiec 2022, 11:18   

Dziękuję za komentarze i miłe słowa :) Prawie kilometr daje się we znaki, ale nie jest tak strasznie - czasami lepiej się wjeżdża niż zjeżdża czy schodzi ;) Funkcyjka, zachęcam Cię do przeczytania moich innych relacji, najczęściej w dziale ze zdjęciami, trochę już tego tu jest :) I oczywiście zapraszam w te strony; myślę Bartku, że przeznaczając już 3 dni byłbyś w stanie zobaczyć naprawdę dużo :)

A środowa wyprawa tak mnie zahartowała, że wczorajszy upał odbierałem już niemal jako komfort termiczny :mrgreen:
_________________
Użytkownicy forum LukeDiRT są jak rodzina :jupi:

Czemu ty się zła godzino z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
Jesteś, a więc musisz minąć. Miniesz, a więc to jest piękne.
 
     
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Akagahara style created by Naddar modified v0.8 by warna
Copyright © 2018-2024 Forum LUKEDIRT
Wszelkie prawa zastrzeżone
Strona wygenerowana w 0,19 sekundy. Zapytań do SQL: 11